2 stycznia 2011

XXX. Sznur


Edwardowi Manetowi


«Złudzeń jest nieprzeliczone mnóstwo – mówił do mnie mój przyjaciel – chyba tyle, ile związków między ludźmi albo związków ludzi z rzeczami. A kiedy jakieś złudzenie pryska, to znaczy kiedy widzimy człowieka lub faktem takim, jaki jest naprawdę, poza nami, doświadczamy dziwnego i skomplikowanego uczucia: w połowie żalu za znikłym widmem, a w połowie miłego zaskoczenia czymś nowym – zaskoczenia rzeczywistością. Jeśli istnieją zjawiska oczywiste, banalne, absolutnie niezmienne, których natura nie budzi wątpliwości, to takim zjawiskiem jest miłość macierzyńska. Równie trudno uwierzyć w matkę, która nie kocha, jak w światło, które nie grzeje; czyż nie jest całkiem słusznie tłumaczenie miłością macierzyńską wszystkich odnoszących się do dziecka czynów i słów matki? A jednak posłuchaj osobliwej opowiastki o tym, jak padłem ofiarą najbardziej usprawiedliwionego ze złudzeń.

Zawód malarza skłania mnie do uważnej obserwacji wszystkich twarzy i fizjonomii, które pojawiają się na mojej drodze; sam wiesz, ile przyjemności zawdzięczamy temu nawykowi, który sprawia, że w naszych oczach życie jest żywsze i wymowniejsze niż sądzą inni. Na moim dalekim przedmieściu, gdzie rozległe trawniki oddzielają jeszcze budynki, obserwowałem często dzieciaka, którego buzia, bardziej niespokojna i filuterna niż twarze jego rówieśników, ujęła mnie od pierwszego wrażenia. Czasem mi pozował; raz przeobrażałem go w Cyganiątko, raz w aniołka, a raz w mitologicznego Amora. Kazałem mu trzymać skrzypce wędrownego muzyka, Cierniową Koronę i Gwoździe Męki, albo Pochodzenie Erosa. Figle tego łobuziaka sprawiały mi tak żywą przyjemność, że w końcu poprosiłem jego rodziców, dość biednych ludzi, żeby zechcieli mi go odstąpić; obiecałem ubrać go przyzwoicie, dawać mu trochę pieniędzy i nie nakładać na niego żadnych obowiązków oprócz mycia pędzli i biegania po posiłki. Dzieciak, odczyszczony, zrobił się śliczny, a życie u mnie wydało mu się rajem w porównaniu z tym, które pędziłyby w ojcowskiej norze. Wyobraź sobie jednak, że ten malec zaskakiwał mnie nieraz dziwnymi napadami przedwczesnego smutku, i że szybko objawił nieumiarkowany pociąg do cukru oraz likierów; wreszcie którego ś dnia, stwierdziwszy, że pomimo moich licznych ostrzeżeń znów uległ swojej słabości, zagroziłem mu odesłaniem do rodziców. Potem wyszedłem, a rozmaite sprawy zatrzymały mnie dość długo na mieście.

Jakież było moje przerażenie i zdumienie, kiedy po powrocie do domu pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był mój malec, filuterny towarzysz mojego życia, wiszący na drzwiach tej oto szafy! Jego stopy prawie dotykały podłogi; krzesło, które pewno odkopnął, leżało przewrócone obok niego; głowa spadł mu w skurczu na ramię, twarz obrzękła; a oczy szeroko rozwarte i przeraźliwie uważne w pierwszej chwili stwarzały złudzenie życia. Odciąć go wcale nie było sprawą tak łatwą, jak mógłbyś sądzić. Był już mocno sztywny, a ja nie wiadomo dlaczego nie chciałem mu pozwolić raptownie upaść na ziemię. Trzeba go było całego podtrzymać ramieniem, a drugą ręką przeciąć sznur. Ale to jeszcze nie był koniec; mały potwór użył bardzo cienkiego sznurka, który głęboko wpił się w ciało, i aby uwolnić mu szyję trzeba było teraz malutkimi nożyczkami wyszukać pętlę pomiędzy dwoma wałkami opuchliny.

Nie powiedziałem ci dotąd, że cały czas głośno wzywałem pomocy, ale sąsiedzi mi jej odmówili, wierni zwyczajowi ludzi cywilizowanych, którzy z niewiadomych powodów nie lubią się mieszać w sprawy wisielców. W końcu lekarz przyszedł i orzekł, że dzieciak już nie żyje od paru godzin. Kiedy później przed zawinięciem w prześcieradło trzeba go było obnażyć, stężenie pośmiertne było już tak zaawansowane, że rezygnując ze zginania członków musieliśmy drzeć i ciąć na nim ubranie.

Komisarz, którego oczywiście musiałem zawiadomić o incydencie, popatrzył na mnie krzywym okiem i powiedział: "Jest w tym coś podejrzanego!", powodowany zapewne chroniczna potrzebą i zawodowym nawykiem straszenia na wszelki wypadek tak winnych, jak i niewinnych.

Pozostał do spełnienia najcięższy obowiązek, o którym sama myśl napawała mnie okropnym lękiem: trzeba było pójść zawiadomić rodziców. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. W końcu zdobyłem się na odwagę. Ale, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, matka zachowała niewzruszony spokój, nawet łza nie zaszkliła się w kąciku jej oka. Tłumaczyłem tę osobliwość ogromem bólu, który musiał nią targać, i przypomniałem sobie znaną sentencję: "Prawdziwa rozpacz jest niema". Jeśli idzie o ojca, to ograniczył się do stwierdzenia do miną pół otępiałą, pół zamyśloną: "Zresztą, może to i lepiej; na pewno by źle skończył!"

Już przedtem złożyliśmy ciało na mojej otomanie i właśnie ze służącą sąsiadów zajmowałem się ostatnimi przygotowaniami, kiedy do pracowni weszła matka. Pragnęła, jak oświadczyła, zobaczyć trupa swego syna. Nie mogłem jej przecież przeszkodzić w upajaniu się własnym nieszczęściem, odebrać tej ostatniej i smutnej pociechy. Potem poprosiła, żebym pokazał, gdzie się jej mały powiesił. "Nie, nie! – powiedziałem – to byłoby zbyt bolesne." A kiedy moje oczy mimowolnie zwróciły się w stronę feralnej szafy, zobaczyłem z niesmakiem przemieszanym ze strachem i złością, że gwóźdź stale jeszcze tkwi w jej drzwiach, a na nim dynda kawałek sznura. Rzuciłem się, żeby co prędzej wyszarpnąć te pozostałości tragedii, i kiedy już miałem cisnąć je na dwór przez otwarte okno, biedna kobieta załapała mnie za rękę i powiedziała głosem nie dopuszczającym sprzeciwu: "O, niech to zostanie dla mnie! Proszę! Błagam Pana!" Z pewnością ból, pomyślałem, doprowadził ją aż do takiego szaleństwa, że zapłonęła teraz miłością do tego, co jej synowi służyło za narzędzie śmierci, i że chce to zachować jako straszną i drogą relikwię. – I zabrała gwóźdź razem ze sznurkiem.

Nareszcie! Nareszcie było po wszystkim! Nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć się znowu do pracy, i to żywiej niż zwykle, żeby powoli wypłoszyć tego małego trupa, który błąkał się po zakamarkach mojego mózgu i męczył mnie swoimi wielkimi, uważnymi oczyma. Ale już nazajutrz dostałem całą pakę listów: jeden do mieszkańców mojego domu, kilka innych z domów okolicznych; jeden z pierwszego piętra; inny z drugiego; jeszcze inny z trzeciego, i tak dalej; jedne w tonie półżartobliwym, jakby próbujące ukryć szczerość prośby pod pozorami dowcipu, inne nieortograficzne i wprost bezwstydne, ale wszystkie zmierzające do tego samego celu, a mianowicie do zdobycia kawałka owego zgubnego i zbawiennego sznura. Wśród podpisanych, muszę to przyznać, więcej było kobiet niż mężczyzn, ale zapewniam się, że nie wszyscy autorzy należeli do klas najniższych i nieoświeconych. Zachowałem te listy.

I dopiero wtedy rozjaśniło mi się w głowie; zrozumiałem dlaczego matka koniecznie chciała wydrzeć mi sznurek i w jakich to kalkulacjach.»


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz