2 stycznia 2011

XV. Ciastko

Podróżowałem. Krajobraz pośród którego stanąłem miał w sobie nieodpartą wielkość i szlachetność. zapewne coś z niego musiało wtedy przeniknąć do mojej duszy. Moje myśli bujały swobodnie, lekkie jak powietrze; pospolite namiętności – nienawiść i ziemska miłość – wydawały się tak odległe jak chmury ciągnące w przepaściach u moich stóp; moja dusza zdawała mi się tak wielka i czysta jak obejmująca mnie kopuła nieba; jeśli pamięć rzeczy doczesnych odezwała się jeszcze w moim sercu to słaba i stłumiona jak dźwięk dzwoneczków ledwo widocznego stada, pasącego się daleko, daleko, na stoku sąsiedniej góry. Po małym, nieruchomym jeziorze, aż czarnym od ogromu głębi, przepływał niekiedy cień obłoku niby odbicie opończy szybującego niebem powietrznego olbrzyma. I pamiętam, że to podniosłe i rzadkie zjawisko szybkiego, idealnie cichego ruchu napełniło mnie radością zmieszaną z lękiem. Słowem, dzięki otaczającemu mnie porywającemu pięknu czułem się w doskonałej zgodzie ze samym sobą i z wszechświatem; chyba doszło nawet do tego, że – pogrążony w doskonałej błogości i zupełnym zapomnieniu całego doczesnego zła – znajdywałem nie tak znów śmiesznymi gazety zapewniające, że ludzie rodzą się dobrzy; - ale niepoprawna materia upomniała się o swoje prawa: zacząłem myśleć o zaspokojeniu głodu i skrzepieniu sił po długim marszu pod górę. Wyciągnąłem z kieszeni spory kawałek chleba, skórzany kubek i flaszkę eliksiru, który aptekarze sprzedawali wówczas turystom, i który należało zmieszać ze stopionym śniegiem.

Spokojnie krajałem chleb, kiedy na jakiś cichy szmer nagle podniosłem oczy. Przede mną stał mały, obdarty, czarny, rozczochrany stwór, którego zapadłe, dzikie i jakby proszące oczy pożerały mój kawałek chleba. Usłyszałem, jak niskim i schrypłym głosem szepcze: ciastko! Nie umiałem powstrzymać się od śmiechu słysząc miano, którym uhonorował mój prawie biały chleb; odkroiłem grubą kromkę i zachęciłem go gestem. Zbliżył się powoli, nie spuszczając z oka przedmiotu swojej pożądliwości; potem, chwytając kąsek ręką, gwałtownie się cofnął, jakby się bał, że mój gest był tylko żartem, albo że już zdążyłem go pożałować.

Ale w tej samej chwili przewrócił go inny mały dzikus, który wyskoczył nie wiadomo skąd i tak był podobny do pierwszego, że można ich było wziąć za braci-bliźniaków. Sczepieni tarzali się po ziemi walcząc o drogocenną zdobycz; najwidoczniej żaden nie miał zamiaru oddać połowy bratu. Pierwszy, rozwścieczony, złapał drugiego za włosy, ten zaś wpił się zębami w ucho przeciwnika i z pięknym chłopskim przekleństwem wypluł mały zakrwawiony kąsek. Prawowity właściciel ciastka próbował wbić swoje małe szpony w oczy przywłaszczyciela, który jedną ręką dusił go z całych sił, a drugą starał się wsunąć do kieszeni zdobycz wojenną. Ale zwyciężony, ożywiony rozpaczą, poderwał się na nogi i tak huknął głową w brzuch zwycięzcę, że ten aż potoczył się po ziemi. Po cóż opisywać tę odrażającą walkę, doprawdy trwającą dłużej niż by o zapowiadały ich dziecięce siły. Ciastko wędrowało co chwila z kieszeni do kieszeni i przechodziło z ręki do ręki; niestety, przechodziło także przemianę, i kiedy wyczerpani, dyszący i zakrwawieni bracia znieruchomieli wreszcie niezdolni do dalszych zmagań, prawdę mówiąc nie było już o co walczyć; kawałek chleba zniknął, zostały tylko okruchy podobne do ziaren piasku, z którymi się wymieszały.

To widowisko przyćmiło mi cały krajobraz, a spokojna radość, którą cieszyła się moja dusza, zanim zjawili się ci mali ludzie, zupełnie zniknęła; dość długo byłem smutny i ciągle powtarzałem w duchu: «Istnieje pewna piękna kraina, gdzie chleb nazywają ciastkiem i gdzie jest on tak rzadkim przysmakiem, że może rozpętać prawdziwie bratobójczą wojnę!»


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz