2 stycznia 2011

XIII. Wdowy


Vauvenargues twierdzi, że w parkach pewne aleje przyciągają głównie zawiedzioną ambicję, niedocenionych wynalazców, przedwcześnie zwiędłe sławy oraz złamane serca, wszystkie wrzące i zamknięte, w których pobrzmiewają jeszcze ostatnie pomruki burzy, i które uciekają od wyzywających spojrzeń radosnych próżniaków. Te zacienione ustronia są domeną okaleczonych przez życie.

To właśnie tam poeta i filozof najchętniej kierują swoje nienasycone domysły. Tam mają zapewniony pokarm. Bo też wspominając przed chwilą o regionach, których odwiedzeniem gardzą, miałem na myśli przede wszystkim radość bogaczy. Ta wrzawa w próżni nie ma dla nich nic pociągającego. Nieodparcie pociąga ich natomiast wszystko, co słabe, wynędzniałe, smutne i sieroce.

Wprawne oko nigdy się nie pomyli. Z tych stężałych albo zmęczonych rysów, z tych oczu zapadłych i matowych albo rozjarzonych ostatnimi błyskawicami walki, z tych głębokich i licznych zmarszczek, z tych ruchów zbyt powolnych albo zbyt nerwowych, natychmiast odczytuje niezliczone legendy o zdradzonej miłości, o wzgardzonym poświęceniu, o nie nagrodzonych wysiłkach, o głodzie i zimnie znoszonych w pokorze i milczeniu.

Czy widywaliście tam czasami wdowy na samotnych ławkach, wdowy w biedzie? Czy będą w żałobie, czy też nie, łatwo je rozpoznać. Żałobie ubogiego zresztą zawsze czegoś brakuje; jest w niej jakaś potęgująca tragizm dysharmonia. Biedak musi sknerzyć na bólu. Bogacz zapina swój na ostatni guzik.

Która z wdów jest najsmutniejsza i najbardziej zasmuca – ta, co ciągnie za rękę malca, z którym nie może podzielić się swoim zamyśleniem, czy ta zupełnie samotna? Nie wiem.. Zdarzyło się kiedyś, że całymi godzinami chodziłem za strapioną staruszką właśnie tej ostatniej kategorii; sztywna, wyprostowana, okryta mizernym i wytartym szalem, miała w sobie prawdziwie stoicką godność.

Absolutna samotność narzuciła jej najwidoczniej starokawalerski tryb życia, ale męskość jej obyczajów dodawała ich ascetyzmowi tajemniczej oryginalności. Nie wiem, w której z podrzędnych kawiarni zjadła obiad i z czego się on składał. Wszedłem za nią do czytelni publicznej i śledziłem wzrokiem, jak ruchliwymi oczyma, niegdyś wypalonymi przez łzy, długo szukała w gazetach jakichś nowin o doniosłym i osobistym znaczeniu.

Wreszcie późnym popołudniem, pod zachwycającym jesiennym niebem, niebem, z którego tłumnie zstępują wspomnienia i wyrzuty, usiadła w parku na uboczu, żeby posłuchać, z dala od tłumu, jednego z owych koncertów, którymi pułkowe kapele obdarzają paryski lud.

Był to zupełnie mały nałóg tej niewinnej staruszki (a może, oczyszczonej staruszki), uczciwie zarobiona pociecha po następnym z tych ciężkich dni bez przyjaciela, bez pogawędki, bez radości, bez powiernika – które Pan Bóg zsyła na nią, może od wielu, wielu lat, trzysta sześćdziesiąt pięć razy w roku.

Jeszcze jedna!

Nigdy nie mogę się powstrzymać od rzucenia okiem, może nie dla wszystkich życzliwym, ale przynajmniej ciekawym, na tłum pariasów przylepiony do ogrodzenia w czasie koncertów na wolnym powietrzu. Orkiestra śle w mrok pieśni radości, zwycięstwa i rozkoszy. Suknie ciągną się i lśnią; krzyżują się spojrzenia; strudzeni bezczynnością próżniacy kiwają się udając, ż niedbale smakują muzykę. Wszystko tu bogate i szczęśliwe, wszystko oddycha i tchnie beztroską i słodką uległością życiu; wszystko poza cieniem tego motłochu, opartego tam na zewnątrz o barierę, chwytającego za darmo, z łaski wiatru, strzępy muzyki i wpatrującego się w błyszczący wewnętrzny żar.

Odbicie radości bogacza w oku biedaka zawsze jest interesujące. Ale tamtego dnia, wśród tłumu w roboczych bluzach i perkalikach, dostrzegłem istotę, której szlachetność jaskrawo kontrastowała z całą otoczoną pospolitością.

Była to kobieta wysoka i majestatyczna, o tak szlachetnym wyglądzie, że doprawdy nie pamiętam, abym widział kiedykolwiek podobną w galeriach arystokratycznych piękności minionych lat. Nimb wzniosłej cnoty otaczał całą jej postać. Jej twarz, smutna i wychudzona, harmonizowała doskonale z grubą żałobą, w którą była odziana. Ona także, jak plebs, w który się wmieszała zupełnie go nie dostrzegając, wpatrywała się w ten świetlisty świat głębokim okiem i słuchała lekko kołysząc głową.

Szczególny widok! «Z pewnością, pomyślałem, ta bieda, jeśli to naprawdę jest bieda, nie może oszczędzać aż do skąpstwa, tak szlachetna twarz wystarczy mi za dowód. Dlaczegóż więc dobrowolnie pozostaje w otoczeniu, od którego odcina się tak jaskrawo?»

Ale przeszedłszy z ciekawością koło niej, odkryłem, jak mniemam, przyczynę. Wysoka wdowa trzymała za rękę dziecko, ubrane jak ona na czarno; i choć opłata za wstęp była doprawdy skromna, wystarczyła może na zaspokojenie jakiejś potrzeby tej małej istoty, albo lepiej: na jakiś luksus, na jakąś zabawkę.

Do domu wróci pieszo, rozmyślając i marząc; sama, wiecznie sama, bo dziecko jest hałaśliwe, samolubne, nieoględne i niecierpliwe, nie potrafi nawet, tak jak byle zwierzę, jakiś pies albo kot, stać się powiernikiem samotnego bólu.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz