2 stycznia 2011

XXIX. Wielkoduszny gracz


Wczoraj, w tłumie na bulwarach otarł się o mnie nagle ów tajemniczy Książę, z którym od dawna pragnąłem nawiązać znajomość i którego rozpoznałem natychmiast, choć nigdy go przedtem nie widziałem: musiał zapewne żywić podobne pragnienie względem mojej osoby, bo oddalając się mrugnął do mnie znacząco. Usłuchawszy skwapliwie, pilnie podążyłem jego śladem i wkrótce zszedłem za nim do podziemnej siedziby oślepiającej przepychem, o którym żaden w wyżej położonych apartamentach paryskich nie mógłby dać nawet przybliżonego pojęcia. Wydało mi się dziwne, że mogłem tak często przechodzić tamtędy nie dostrzegając wejścia de tej urzekającej jaskini. Królował tu subtelny, aczkolwiek lekko odurzający zapach, sprawiający, że niemal natychmiast zapominało się o całej obmierzłej ohydzie życia; oddychało się mroczną błogością, jakiej zaznać musieli ci, co zstąpiwszy na brzeg zaczarowanej wyspy rozświetlonej blaskiem wiecznego popołudnia skosztowali lotosu i poczuli, jak w usypiającym szumie melodyjnych kaskad ogarnia ich pragnienie, alby już nigdy nie oglądać swoich domostw, swoich żon i swoich dzieci i już nigdy nie wypływać na wzburzone fale wielkiego morza.

Zgromadziły się tu niezwykłe twarze, męskie i kobiece, napiętnowane złowieszczym pięknem, twarze, które jak mu się zdawało, widziałem już przedtem – ale w jakich krajach i latach, nie mogłem sobie przypomnieć – i które budziły we mnie raczej uczucia braterskie niż lęk ogarniający nas zwykle na widok nieznanego. Gdybym miał jakoś określić osobliwą wymowę ich spojrzeń, powiedziałbym, że nigdy nie widziałem oczu, w których gwałtowniej żarzyłyby się strach przed nudą i nieśmiertelne pragnienie, by wciąż czuć w sobie życie.

Siadając, byliśmy już z gospodarzem starymi i serdecznymi przyjaciółmi. Jedliśmy i pili bez umiarkowania najróżniejsze gatunki nadzwyczajnych win, ale – zjawisko równie nadzwyczajne – po paru godzinach wydawało mi się, że jestem tak samo trzeźwy jak on. Od czasu do czasu gra, rozkosz zaiste nadludzka, przerwała naszą libację; wypada dodać, że stawką była moja dusza, którą w końcu przegrałem z bohaterską beztroską i lekkomyślnością. Dusza jest czymś tak nieuchwytnym, często tak bezużytecznym, a czasem tak kłopotliwym, że przejąłem się jej stratą nie więcej, niż gdybym zgubił na przechadzce swój bilet wizytowy.

Paliliśmy powoli cygara, których nieporównany smak i zapach budziły tęsknotę p nieznanych krajach i nie zaznanym szczęściu; upojeni tymi wszystkimi rozkoszami, w przystępie poufałości, która go bynajmniej nie uraziła, chwytając za wypełniony po brzegi kielich ośmieliłem się wykrzyknąć: «Za twoje nieśmiertelne zdrowie, stary Capie!»

Rozmawialiśmy też o wszechświecie, o jego stworzeniu i przyszłej zagładzie, o wielkiej idei naszej epoki, to znaczy o postępie i ciągłym doskonaleniu się, a także o innych formach, jakie przybiera pycha człowieka. Na ten ostatni temat Jego Wysokość sypał bez końca lekkimi i celnymi żartami, a takiego wdzięku w wysłowieniu i takiej powagi w kpinie nie spotkałem u żadnego ze słynnych salonowych krasomówców. Dowiódł mi niedorzeczności rozmaitych filozofii, które kolejno rządziły ludzkimi umysłami i nawet raczył mnie wtajemniczyć w pewne kardynalne zasady, których znajomości i płynących z niej zysków nie uważam za właściwe z kimkolwiek dzielić. Nie skarżył się wcale na złą opinię, jaką cieszy się we wszystkich częściach świata; zapewnił mnie, że nikt nie jest bardziej od niego zainteresowany obaleniem przesądu i wyznał, że dotąd tylko raz bał się o swoją władzę – w dniu, w którym usłyszał pewnego, przenikliwszego od innych kaznodzieję wołającego z ambony: «Bracia i siostry, kiedy będą przed wami wychwalać postępy rozumu, nie zapominajcie nigdy, że najchytrzejszym z podstępów diabła jest wmówienie wam, że diabeł nie istnieje!»

Przypominanie tego słynnego oratora naturalnie doprowadziło do rozmowy o akademiach i mój niezwykły współbiesiadnik oświadczył, że w wielu sytuacjach nie omieszkał natchnąć pióra, wymowy i sumienia pedagogów, oraz że prawie zawsze, mimo iż niewidzialny, jest osobiście obecny na posiedzeniach wszystkich akademii.

Ośmielony tak wielką łaskawością, spytałem do, co słychać u Pana Boga i czy się ostatnio widzieli. Odpowiedział z obojętnością zaprawioną czymś w rodzaju smutku: «Kłaniamy się sobie, kiedy się spotykamy, ale jak dwaj starzy światowcy, w których wrodzona uprzejmość nie zdołała zatrzeć ostatecznie pamięci dawnych uraz.»

Wątpliwe, aby Jego Wysokość kiedykolwiek udzieliła tak długiej audiencji zwykłemu śmiertelnikowi, toteż nie śmiałem go nadużywać. Wreszcie, kiedy zziębnięta jutrzenka pobieliła już szybszy, mój znakomity rozmówca, którego opiewało tylu poetów i któremu służyło wielu filozofów, nieświadomych, że pracują dla jego chwały, oświadczył: «Chcę, żebyś zachował o mnie dobre wspomnienie i wiedział, że – jak mówi wasze prostacie przysłowie – nie taki diabeł straszny, jak go malują. Żeby ci powetować nieodwracalną stratę, jaką poniosłeś przegrywając duszę, obdarzę cię tym, co byłbyś wygrał, gdyby szczęście mi nie służyło, będziesz mianowicie miał aż do końca życia władzę uśmierzania i ujarzmiania Nudy, tej dziwacznej przypadłości, która jest źródłem wszystkich waszych chorób i całego waszego nieszczęsnego postępu. Nie obudzi się w tobie takie pragnienie, którego bym ci natychmiast nie pomógł urzeczywistnić; będziesz panował nad swoimi pospolitymi bliźnimi; będą cię obsypywać pochlebstwami, będą cię nawet czcić; złoto, srebro, diamenty, pałace z bajki przyjdą do ciebie bez żadnego wysiłku z twojej strony i będą błagać, abyś je przyjął; będziesz zmieniał ojczyznę i klimat tak często, jak podyktuje ci fantazja; nie wiedząc, co to zmęczenie, będziesz upajał się rozkoszą krainach, gdzie zawsze jest ciepło i gdzie kobiety pachną słodko jak kwiaty, - i tak dalej, i tak dalej...» zakończył, wstając i żegnając mnie dobrym uśmiechem.

Gdyby nie lęk przed poniżeniem się wobec tak licznego zgromadzenia, z przyjemnością padłbym do stóp tego wielkodusznego gracza, aby mu podziękować za niesłychaną szczodrobliwością. Jednak, kiedy go opuściłem, w mojej piersi zaczęła powoli rosnąć nieuleczalna nieufność; nie śmiałem już wierzyć w takie straszne szczęście; kładąc się do łóżka i siłą bezmyślnego nawyku odmawiając jeszcze pacierz, powtarzałem w półśnie: «O Boże, Boże, Pani mój, spraw, żeby diabeł dotrzymał słowa!»



1 komentarz:

  1. Byłbym wdzięczny za podanie autora tłumaczenia z języka francuskiego.

    OdpowiedzUsuń