2 stycznia 2011

XLIX. Bijmy biednych!


Przez dwa tygodnie w swoim pokoju i ślęczałem nad książkami modnymi w tamtych czasach (to jest przed szesnastu czy siedemnastu laty); mam na myśli książki traktujące o tym, jak w ciągu jednej doby uczynić ludzkość szczęśliwą, mądrą i bogatą. Przetrawiłem tak – chciałem powiedzieć, połknąłem – wszystkie elukubracje wszystkich aranżerów powszechnego szczęścia: tych, co radzą biednym, żeby zostali niewolnikami, i tych, co im wmawiają, że są królami pozbawionymi tronu. Nikogo nie powinno dziwić, że znalazłem się w stanie ducha bliskim szału lub skretynienia.

Wciąż wydało mi się jednak, że gdzieś w głębi mojego mózgu tkwi niejasny zalążek pomysłu przewyższającego wszystkie znachorskie rady, których katalog dopiero co przewertowałem. Ale był to zaledwie pomysł pomysłu, coś nieskończenie mglistego.

Wreszcie wyszedłem, dręczony pragnieniem. Bo niepohamowana skłonność do niezdrowych lektur rodzi proporcjonalną potrzebę świeżego powietrza i napojów chłodzących.

Właśnie wchodziłem do knajpy, kiedy jakiś żebrak podsunął mi kapelusz rzucając jedno z tych zapadających w pamięć spojrzeń, które przewracałyby trony, gdyby duch poruszał materią, a winogrona dojrzewały pod okiem magnetyzera.

Jednocześnie usłyszałem głos szepczący mi coś do ucha; rozpoznałem go natychmiast: był to głos mojego Anioła Stróża, a może Demona Stróża, który wszędzie mi towarzyszy. Skoro Sokrates miał swojego Demona, dlaczego ja miałbym nie mieć swojego Anioła, i dlaczego, jak Sokrates, nie miałbym zostać zaszczycony patentem na wariata podpisanym przez przenikliwego Léluta i roztropnego Baillargera?

Różnica między naszymi Demonami polega na tym, że Demon Sokratesa objawiał mu się, alby zabraniać, ostrzegać i powstrzymywać; mój zaś raczej namawiać, radzić i przekonywać. Biedny Sokrates miał Demona poskramiacza, mój jest wielkim podżegaczem, to Demon czynu, Demon walki.

I właśnie jego głos szeptał: «Ten tylko równy jest drugiemu, kto tego dowiedzie; ten tylko godzien jest wolności, kto potrafi ją zdobyć».

Niezwłocznie rzuciłem się na mojego żebraka. Pierwszym ciosem podbiłem mu oko, które natychmiast zrobiło się wielkie jak śliwka. Wybijając mu dwa zęby złamałem paznokieć, a ponieważ nie czułem się dość silny, żeby starucha szybko wykończyć pięściami – jako że z natury jestem wątły, a z boksem niewiele miałem do czynienia – jedną ręką chwyciłem go za kołnierz surduta, drugą ścisnąłem za gardło i zacząłem energicznie walić jego głową w ,ur. Muszę się przyznać, że przedtem rzutem oka spenetrowałem okolicę i stwierdziłem, że na tym odludnym przedmieściu przez dłuższy czas nie zaskoczy mnie żaden policjant.

Następnie, powaliwszy już słaniającego się sześćdziesięciolatka kopniakiem w grzbiet – na tyle tęgim, że mógł pogruchotać mu żebra – porwałem grubą gałąź, która się akurat nawinęła i zacząłem go tłuc z uporem kucharza rozbijającego twardy befsztyk.

Nagle – o cudzie! O rozkoszny filozofa znajdującego potwierdzenie swojej teorii! – zobaczyłem, że sędziwy kościotrup przekręca się i zrywa na nogi z energią, jakiej bym nigdy nie oczekiwał po tak fantastycznie rozklekotanym gruchocie; i ze spojrzeniem pełnym nienawiści, które zdawało się dobrze wróżyć, zgrzybiały opryszek rzucił się na mnie, podbił mi oboje oczu, złamał cztery zęby i tą samą grubą gałęzią stłukł mnie na kwaśne jabłko. Moją energiczną kuracją przywróciłem mu godność i wigor.

Zacząłem więc gwałtownie tłumaczyć mu na migi, że uważam dyskusję za skończoną; i podnosząc się, z ukontentowaniem sofisty spod Portyku oświadczyłem «Jest mi pan równy! Proszę łaskawie przyjąć połowę mojej sakiewki. I proszę pamiętać, jeśli jest pan prawdziwym filantropem, żeby do swoich kolegów – kiedy poproszą pana o jałmużnę – zastosować teorię, którą miałem nieprzyjemność wypróbować na pańskim grzbiecie.»

Zaklinał się, że zrozumiał moją teorię i skorzysta z mej rady.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz