2 stycznia 2011

XXII. Zmierzch wieczorny



Zmrok zapada. Wielkie uspokojenie spływa na biedne mózgi strudzone całodziennym wysiłkiem; myśli nabierają teraz miękkich i niepewnych barw zmierzchu.

A przecież ze szczytu wzgórza, przeszywając przejrzyste wieczorne chmury, na mój balkon dobiega głośne zawodzenie, chór skłóconych krzyków, które przestrzeń łączy w posępną harmonię brzmiącą jak rosnący przypływ albo nadciągająca burza.

Kim są ci nieszczęśliwcy, którym wieczór nie przynosi ulgi i którzy jak sowy biorą nadchodzącą noc za zwiastunkę sabatu? Ten złowieszczy lament dociera tutaj z czarnego, uczepionego wzgórza szpitala; kiedy wieczorem, paląc, kontemplując spoczynek najeżonej domami rozległej doliny, gdzie każde okno mówi: «Teraz mieszka tu spokój, mieszka rodzinne szczęście!» - to jeśli wiatr wieje od szczytu, mogę kołysać moje zdumione myśli tą imitacją piekielnych chórów.

Zmierzch podnieca obłąkanych. – Pamiętam, miałem kiedyś dwóch przyjaciół, których o zmierzchu chwytała prawdziwa choroba. Jeden zapomniał wówczas zupełnie o powinnościach przyjaźni i uprzejmości i znęcał się jak barbarzyńca nad każdym, kto mu się nawinął. Byłem świadkiem, jak cisnął w kelnera wybornym kurczęciem, w którym dopatrzył się jakiejś obraźliwej alegorii. Wieczór, herold niewyczerpanych rozkoszy, psuł mu nawet to, co najsmakowitsze.

Drugi, uważony ambicjant, w miarę jak mrok gęstniał, stawał się coraz bardziej opryskliwy, coraz bardziej ponury, coraz bardziej kłótliwy. Za dnia ciągle jeszcze towarzyski i wyrozumiały, wieczorem robił się bezlitosny; i to nie tylko na innych, ale i na nim samym wyładowywała się wściekle jego zmierzchowa mania.

Pierwszy zmarł o obłąkaniu, nie rozpoznając własnej żony i dziecka. Drugi cierpi na wieczne rozdrażnienie; obawiam się, że gdyby nawet zebrał wszystkie honory, jakimi zaszczycić mogą republiki i książęta, zmierzch nadal rozpalałby w nim piekącą żądzę urojonych godności. Noc, która swą ciemnością napełniała ich mózgi, w mój wynosi światło; i choć nierzadko widuje się przeciwne skutki płynące z tej samej przyczyny, jest w tym coś, co mnie intryguje i niepokoi.

O nocy! rzeźwiąca ciemności! Dla mnie jesteś zwiastunką wewnętrznego święta, dla mnie jesteś wyzwoleniem od lęków! Gorejące gwiazdy, buzujące latarnie! W pustce równinnych pól, a kamiennych labiryntach stolic jesteście fajerwerkami bogini, której na imię Wolność.

Zmierzchu, jakże jesteś łagodny i miękki! Różowe blaski trwające jeszcze na horyzoncie, jak agonia dnia w zwycięskim uścisku nocy, ognie kandelabrów, kontrastujące plami stężonej czerwieni z ostatnimi splendorami zachodzącego słońca, ciężkie draperie, dobywane niewidzialną ręką z otchłani Wschodu – wszystko to naśladuje skomplikowane uczucia, które w podniosłych godzinach życia zmagają się w sercu człowieka.

Można by także pomyśleć o niezwykłym stroju jakiejś baletnicy; pod przejrzystą ciemną gazą błyszczy stłumiona świetność jaskrawej spódniczki, tak jak przez mroczną teraźniejszość prześwieca cudowna przeszłość, a migoczące na nim srebrne i złote gwiazdy są jak płomienie wyobraźni, rozpalające się wspaniale tylko w gęstej żałobie Nocy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz