2 stycznia 2011

L. Dobre psy

Panu Józefowi Stevensowi


Nie wstydziłem się nigdy, nawet wobec naszych młodych pisarzy, swojego prawdziwego podziwu dla Buffona; ale dziś nie u jego ducha, nie u ducha tego malarza solennej natury mam zamiar szukać pomocy. Nie.

Już chętniej zwróciłbym się do Sterne'a i poprosił: «Zstąp z nieba sentymentalny kpiarzu, kpiarzu niezrównany, albo wznieś się tu z pól Elizjum, aby natchnąć mnie godną ciebie pieśnią na cześć dobrych psów, na cześć biednych psów! Wróć okrakiem na sławnym ośle, która towarzyszy ci zawsze w pamięci potomnych; i pamiętaj, żeby osioł w lekko zaciśniętych wargach trzymał swój nieśmiertelny makaroniku!»

Precz z muzą akademicką! Na cóż mi ta podstarzała skromnisia. Przyzywam muzę powszednią, miejską, muzę żywą, aby wsparła mą pieśń o dobrych psach, psach ubłoconych, psach, które każdy odtrąca jak zapowietrzone i nieczyste; każdy z wyjątkiem biednego, któremu są kompanami, i poety, który patrzył na nie okiem brata.

Ohyda, te zakochane w sobie psy pięknisie! Ci czworonożni zarozumialcy, dogi, spaniele, mopsy, pekińczyki, nachalnie włażące gościom między nogi albo na kolana w przekonaniu, że są cudowne, hałaśliwe jak dzieci, głupie jak koty, czasem kąśliwe i bezczelne jak służba! Ohyda nade wszystko ten wąż na czterech łapach, rozdygotany i gnuśny, który zwie się charcikiem, i który w swoim spiczastym pysku nawet nie ma dość węchu, żeby pójść tropem przyjaciela, a w swojej spłaszczonej głowie dość rozumu, żeby zagrać w domino!

Leżeć, nieznośne darmozjady!

Wracajcie na swoje miękkie pikowane legowisko! Ja opiewam psa ubłoconego, psa biednego, psa bezdomnego, psa włóczęgę, psa kuglarza, psa, którego instynkt, tak samo jak instynkt biedaka, Cygana i wędrownego aktora, wspaniale wyostrzyła potrzeba – najlepsza matka i prawdziwa protektorka talentów!

Opiewam psy rozbitki, te, co samotnie błądzą krętymi wąwozami wielkich miast, i te, co swymi mrugającymi oczyma powiedziały opuszczonemu człowiekowi: «Weź mnie ze sobą, może z naszych dwu bied uda się nam złożyć coś na kształt szczęścia!»

«Dokąd biegną psy?» Pytał niegdyś Nestor Roqueplan w nieśmiertelnym felietonie, o którym z pewnością zapomniał, ale który ja i pewno jeszcze Sainte-Beuve pamiętamy do dzisiaj.

«Dokąd biegną psy?» pytacie nie dość uważnie ludzie? Biegną do swoich praw.

Spotkania w interesach. Schadzki miłosne. Przez mgłę, przez śnieg, przez błoto, we wściekłą kanikułę i w ulewny deszcz, biegną, wracają, znów gdzieś gonią, przemykają się pod wozami, popędzane przez pchły, namiętność, potrzebę lub obowiązek. Jak my, zerwały się o świecie i szukają pożywienia, albo umkną ku swoim rozkoszom.

Jedne sypiają gdzieś w przedmiejskiej ruderze, ale przybiegają codziennie o tej samej godzinie upomnieć się o subsystencję pod kuchennymi drzwiami którejś z restauracji w Palais-Royal; inne ciągną sforami przez pięć mil, żeby wziąć udział w uczcie wydanej dla nich przez pełne miłosierdzia sześćdziesięcioletnie dziewice, które swe puste serce ofiarowały zwierzętom, bo głupi mężczyźni już go nie chcą.

Jeszcze inne, jak czarni niewolnicy, oszalałe z miłości, porzucają co jakiś czas swój zaścianek, aby popędzić do miasta i przez godzinę skakać koło pięknej suczki, o wyglądzie nieco zaniedbanym, ale za to wdzięcznej i ukontentowanej.

I wszystkie są bardzo punktualne, bez notatników i bez kalendarzy.

Czy znacie leniwą Belgię, i czy tak jak ja podziwialiście wszystkie te dzielne psy zaprzężone do wózka rzeźnika, mleczarki czy piekarza, które triumfalnym ujadaniem dają świadectwo satysfakcji, jaką napawa je rywalizacja z końmi?

A oto jeszcze dwa, które należą do rzędu znacznie bardziej ucywilizowanych. Pozwólcie, że wprowadzę was do izby nieobecnego kuglarza. Łóżko z malowanego drewna, bez zasłony, derki rozgrzebane i popstrzone przez pluskwy, dwa krzesła wyplatane słomą, żelazny piecyk, kilka rozklekotanych instrumentów muzycznych. Żałosne umeblowanie! Ale spójrzcie, proszę, na te swa mądre zuchy ubrane w strój zarazem bogaty i obszerny, w czapkach trubadurów czy wojaków, czuwające w skupieniu, niczym czarownicy, nad bezimiennym dziełem, które warzy się powoli na gorącym piecyku, i w którym tkwi długa łyżka, wznosząca się w powietrzu jak drąg oznajmiający, że murowanie skończone.

Czyż nie jest sprawiedliwe, żeby tak gorliwi aktorzy przed udaniem się w drogę napchali sobie żołądek tęgą i gęstą zupą? Czy nie wybaczycie odrobiny łakomstwa tym nieborakom, co przez cały dzień muszą stawiać czoła obojętności widzów i kaprysom dyrektora, który ma w zwyczaju zagarniać lwią część i w pojedynkę zjada więcej zupy niż czterej aktorzy?

Ileż razy przyglądałem się z uśmiechem i wzruszeniem wszystkim tym czworonożnym filozofom, tym niewolnikom, układnym, uległym lub wiernym, których dykcjonarz republikański mógłby, podobne jak lokajów, przemianować na uczynnych, gdyby republika, nazbyt zajęta szczęściem ludzi, miała czas zadbać o godność psów!

Ileż to razy myślałem sobie, że gdzieś tam istnieje (w końcu, kto wie?), w nagrodę za tyle cierpliwości, odwagi i wysiłku, specjalny raj dla dobrych psów, biednych psów, psów ubłoconych i strapionych. Swedenborg twierdzi przecież, że istnieje raj dal Turków i raj dla Holendrów.

Pasterze Wergilego i Teokryta jako zapłaty za swą przemienną pieśń oczekiwali gomółki sera, fletni przedniej roboty albo kozy o pełnych wymionach. Poeta, piewca biednych psów, dostał w nagrodę piękną kamizelkę, której kolor soczysty i spłowiały zarazem, przywodzi na myśl jesienne słońce, urodę przekwitających kobiet i babie lato.

Nikt z obecnych wówczas w tawernie przy ulicy Villa Hermosa nie zapomni zapału, z jakim malarz ściągnął kamizelkę i wręczył ją poecie, bo malarz w lot zrozumiał, jak słusznym jest i szlachetnym opiewać biedne psy.

Tak samo, za dobrych czasów, wspaniały włoski tyran dawał boskiemu Aretinowi sztylet wysadzany drogimi kamieniami albo płaszcz lamowany srebrem w zamian za kunsztowny sonet lub godną podziwu satyrę.

I kiedy poeta zakłada kamizelkę malarza, musi zawsze pomyśleć o dobrych psach, o psach filozofach, o babim lecie i o urodzie przekwitłych kobiet.



XLIX. Bijmy biednych!


Przez dwa tygodnie w swoim pokoju i ślęczałem nad książkami modnymi w tamtych czasach (to jest przed szesnastu czy siedemnastu laty); mam na myśli książki traktujące o tym, jak w ciągu jednej doby uczynić ludzkość szczęśliwą, mądrą i bogatą. Przetrawiłem tak – chciałem powiedzieć, połknąłem – wszystkie elukubracje wszystkich aranżerów powszechnego szczęścia: tych, co radzą biednym, żeby zostali niewolnikami, i tych, co im wmawiają, że są królami pozbawionymi tronu. Nikogo nie powinno dziwić, że znalazłem się w stanie ducha bliskim szału lub skretynienia.

Wciąż wydało mi się jednak, że gdzieś w głębi mojego mózgu tkwi niejasny zalążek pomysłu przewyższającego wszystkie znachorskie rady, których katalog dopiero co przewertowałem. Ale był to zaledwie pomysł pomysłu, coś nieskończenie mglistego.

Wreszcie wyszedłem, dręczony pragnieniem. Bo niepohamowana skłonność do niezdrowych lektur rodzi proporcjonalną potrzebę świeżego powietrza i napojów chłodzących.

Właśnie wchodziłem do knajpy, kiedy jakiś żebrak podsunął mi kapelusz rzucając jedno z tych zapadających w pamięć spojrzeń, które przewracałyby trony, gdyby duch poruszał materią, a winogrona dojrzewały pod okiem magnetyzera.

Jednocześnie usłyszałem głos szepczący mi coś do ucha; rozpoznałem go natychmiast: był to głos mojego Anioła Stróża, a może Demona Stróża, który wszędzie mi towarzyszy. Skoro Sokrates miał swojego Demona, dlaczego ja miałbym nie mieć swojego Anioła, i dlaczego, jak Sokrates, nie miałbym zostać zaszczycony patentem na wariata podpisanym przez przenikliwego Léluta i roztropnego Baillargera?

Różnica między naszymi Demonami polega na tym, że Demon Sokratesa objawiał mu się, alby zabraniać, ostrzegać i powstrzymywać; mój zaś raczej namawiać, radzić i przekonywać. Biedny Sokrates miał Demona poskramiacza, mój jest wielkim podżegaczem, to Demon czynu, Demon walki.

I właśnie jego głos szeptał: «Ten tylko równy jest drugiemu, kto tego dowiedzie; ten tylko godzien jest wolności, kto potrafi ją zdobyć».

Niezwłocznie rzuciłem się na mojego żebraka. Pierwszym ciosem podbiłem mu oko, które natychmiast zrobiło się wielkie jak śliwka. Wybijając mu dwa zęby złamałem paznokieć, a ponieważ nie czułem się dość silny, żeby starucha szybko wykończyć pięściami – jako że z natury jestem wątły, a z boksem niewiele miałem do czynienia – jedną ręką chwyciłem go za kołnierz surduta, drugą ścisnąłem za gardło i zacząłem energicznie walić jego głową w ,ur. Muszę się przyznać, że przedtem rzutem oka spenetrowałem okolicę i stwierdziłem, że na tym odludnym przedmieściu przez dłuższy czas nie zaskoczy mnie żaden policjant.

Następnie, powaliwszy już słaniającego się sześćdziesięciolatka kopniakiem w grzbiet – na tyle tęgim, że mógł pogruchotać mu żebra – porwałem grubą gałąź, która się akurat nawinęła i zacząłem go tłuc z uporem kucharza rozbijającego twardy befsztyk.

Nagle – o cudzie! O rozkoszny filozofa znajdującego potwierdzenie swojej teorii! – zobaczyłem, że sędziwy kościotrup przekręca się i zrywa na nogi z energią, jakiej bym nigdy nie oczekiwał po tak fantastycznie rozklekotanym gruchocie; i ze spojrzeniem pełnym nienawiści, które zdawało się dobrze wróżyć, zgrzybiały opryszek rzucił się na mnie, podbił mi oboje oczu, złamał cztery zęby i tą samą grubą gałęzią stłukł mnie na kwaśne jabłko. Moją energiczną kuracją przywróciłem mu godność i wigor.

Zacząłem więc gwałtownie tłumaczyć mu na migi, że uważam dyskusję za skończoną; i podnosząc się, z ukontentowaniem sofisty spod Portyku oświadczyłem «Jest mi pan równy! Proszę łaskawie przyjąć połowę mojej sakiewki. I proszę pamiętać, jeśli jest pan prawdziwym filantropem, żeby do swoich kolegów – kiedy poproszą pana o jałmużnę – zastosować teorię, którą miałem nieprzyjemność wypróbować na pańskim grzbiecie.»

Zaklinał się, że zrozumiał moją teorię i skorzysta z mej rady.


XLVIII. Anywhere out of the world – Gdziekolwiek poza świat


Życie to szpital, w którym wszystkich chorych trawi pragnienie zmiany łóżka. Ten chciałby cierpieć koło pieca, a tamte ufa, że wyzdrowieje przy oknie.

Zdaje mi się, że tam, gdzie mnie nie ma, byłbym zawsze szczęśliwy, i sprawa przeprowadzki jest przedmiotem ciągłych dyskusji z moją duszą.

«Powiedz mi duszo, biedna wystygła duszyczko, co myślisz o przenosinach do Lizbony. Powinnaś się tam rozgrzać, ciepło ożywi cię jak jaszczurkę. Miasto leży nad wodą; mówią, że zbudowane jest z marmuru, ludzie mają tam podobno roślinność w takiej nienawiści, że wyrywają każde drzewko. To coś dla ciebie: pejzaż z kamienia i światła i wody odbijającej światło i kamień!»

Dusza nie odpowiada.

«Skoro tak lubisz spoczynek wypełniający wypełniony kontemplacją ruchu, może chciałbyś zamieszkać w Holandii, ojczyźnie błogostanu? W tym kraju, którego podobiznę tak często podziwiałaś w muzeum, znajdziesz chyba jakąś rozrywkę. Co myślisz o Rotterdamie, lubisz przecież las masztów i statki cumujące u podnóża domów?»

Dusza wciąż milczy.

«Może bardziej pociąga cię Batawia? Odnajdziemy tam ducha Europy zespolonego z tropikalnym pięknem.»

Ani słowa. – Chyba moja dusza nie umarła?

«Czyżbyś tak otępiała, że miła jest ci już tylko twoja choroba? Uciekajmy więc do krajów, które są analogią Śmierci. Mam coś dla nas, moja biedna duszyczko! Pakujmy kufry i jedźmy do Torneo. Jedźmy jeszcze dalej, aż na sam kraniec Bałtyku; jak można najdalej od wszelkiego życia; zamieszkajmy na biegunie. Tam ukośne promienie słońca zaledwie maskują Ziemię, a leniwe nawroty światła i nocy zabijają rozmaitość i rodzą monotonię – siostrę nicości. Tam będziemy się pławić bez końca w kąpieli mroku, którą uprzyjemnią zorze polarne, śląc ku nam od czasu do czasu swoje różowe snopy, niby sztuczne ognie puszczane z Piekła!»

I wreszcie moja dusza wybuchła i krzyczy, jakże rozsądnie: «Gdziekolwiek, gdziekolwiek, byle poza ten świat!»

XLVII. Panna Skalpel


Kiedy w błyskach gazowych latarni dochodziłem już do granic przedmieścia, poczułem, jak czyjaś ręka wsuwa się miękko pod moje ramię i usłyszałem głos szepczący mi do ucha: «Pan jest lekarzem, prawda?»

Spojrzałem, była to wysoka dziewczyna, krzepka, trochę uróżowana, o szeroko rozwartych oczach i długich włosach, w które wiatr wplatał wstążki kapelusza.

– Nie, nie jestem lekarzem. Proszę mnie puścić.

– Nieprawda, pan jest lekarzem, przecież widzę. Chodźmy do mnie. Będzie pan ze mnie zadowolony, obiecuję!

– Dobrze, dobrze, pójdę do pani, ale kiedy indziej; po lekarzu, u licha!

– Aha! – zawołała wybuchając śmiechem – pan jest lekarzem kawalarzem, znałam też i takich. No, chodźmy.

Pasjami lubię tajemnice, bo zawsze mam nadzieję, że zdołam je rozwikłać. Pozwoliłem się więc prowadzić tej nieoczekiwanej towarzyszce, a raczej nieoczekiwanej zagadce.

Pomijam opis jej nory; można go znaleźć u paru powszechnie znanych starych poetów francuskich. Tylko – szczegół nie dostrzeżony przez Régniera – na ścianach wisiały portrety kilku sławnych doktorów.

Ależ mi błaźnica dogadzała! Ogień na kominku, grzane wino, cygara; podsuwając mi te specjały i także zapalając cygaro, mówiła: «Niech się pan czuje jak u siebie, niech pan się nie krępuje, mój drogi. Przypomni pan sobie tu szpital i młode lata. Masz tobie! Skąd się wzięły te siwe włosy? Nie było ich jeszcze nie tak dawno temu, kiedy pan praktykował w doktora L. Pamiętam, to pan asystował mu przy trudnych operacjach. Ten to lubi ciąć, krajać i urzynać! Pan podawał mu narzędzia, nici i gąbki. – A z jaką dumą mówił po operacji, spoglądając na zegarek: "Pięć minut, moi panowie!" O, ja dostanę się wszędzie! Dobrze ich wszystkich znam.»

Nieco później, mówiąc mi już ty, dziwaczne stworzenie podjęło swoją śpiewkę: «Jesteś lekarzem, prawda, kotku?»

Ten niezrozumiały refren poderwał mnie na nogi. «Nie!» krzyknąłem wściekły.

– Może chirurgiem?

– Nie! nie! Przynajmniej dopóki nie utracę łba! Sakramenckie cyborium od Świętego Alfonsa!

– Zaczekaj – powiedziała – coś ci pokażę.

I wyciągnęła z szafy rulon papierów, które okazały się kolekcją portretów słynnych współczesnych lekarzy, litografowanych przez Maurina, które latami widywało się rozwieszone na Wybrzeżu Woltera.

– Popatrz! poznajesz tego?

– Naturalnie! to X. Zresztą pod spodem jest nazwisko; ale znam go osobiście.

– Byłam pewna. Patrz! To Z, ten, co na wykładach mówią o X-ie: «Potwór, który na twarzy ma wypisaną całą ohydę swojej duszy.» Tylko dlatego, że tamten miał inne zdanie o jakimś ciężkim przypadku. Ale wtedy było z tego śmiechu w Szkole! Pamiętasz? – Patrz, to K, ten, co wydał władzom rebeliantów, których kurował u siebie w szpitalu. Były wtedy rozruchy. Jak to możliwe, żeby taki przystojny mężczyzna był takim tchórzem? – Popatrz, a to W, sławny lekarz angielski; przyłapałam go, jak się kiedyś wybrał do Paryża. Prawda, że wygląda jak panienka?

A kiedy dotknąłem przewiązanej sznurkiem paczki, którą też położyła na stoliku: «Zaczekaj – powiedziała – ci tutaj to doktorzy, a w paczce mam medyków.»

I rozwinęła wachlarzowato plik fotografii przedstawiających znacznie młodsze twarze.

– Jak zobaczymy się znowu, dasz mi swoje zdjęcie, prawda, kochanie+

– Ale powiedz – teraz ja ulegałem swojej manii – dlaczego bierzesz mnie za lekarza?

– Bo jesteś taki miły i dobry dla kobiet!

«Osobliwa logika!» - zauważyłem w duchu.

– Już ja się w tym nie pomylę, za wiele was znałam. Tak strasznie lubią doktorów, że chociaż wcale nie jestem chora, czasami chodzę się im pokazać; tylko po to, żeby sobie na nich popatrzeć. Niektórzy mówią chłodno: «Pani wcale nie jest chora.» Ale są i tacy, co mnie rozumieją, bo ja robię do nich miny.

– A jeśli cię nie rozumieją...?

– Wiadomo! Ponieważ ich niepokoiłam na próżno, zostawiam na kominku dziesięć franków. – Oni wszyscy są tacy dobrzy i delikatni! – U Miłosierdzia odkryłam młodziutkiego medyka, który jest śliczny jak aniołek, a jaki grzeczny! I jaki, biedaczek, pracowity! Dowiedziałam się od kolegów, że jest bez grosza, bo jego rodzice są ubodzy i nie mogą mu pomóc. To mi dodało ducha. Jestem w końcu dość przystojna, choć już nie taka młoda. Powiedziałam: «Przyjdź do mnie, przychodź do mnie często. I niczym się nie krępuj, ja nie potrzebuję pieniędzy.» Domyślasz się chyba, że rozmaitymi sposobami dałam mu to tyko do zrozumienia; nie mogłam powiedzieć mu tego bez ogródek; tak się go bałam upokorzyć, mojego biednego chłopczyka. – Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale mam śmieszną zachciankę, do której nie mam mu się odwagi przyznać. – Chciałabym, żeby do mnie przyszedł ze swoim pudłem narzędzi chirurgicznych i w fartuchu, nawet troszkę poplamionym krwią!

Powiedziała to najniewinniej w świecie, tak jak wrażliwy mężczyzna powiedziałby do kochanki aktorki: «Chciałbym, żebyś włożyła kostium, który miałaś w tej swojej świetnej roli».

A ja uparcie nalegałem: «Czy możesz sobie przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach zrodziła się w tobie ta szczególna skłonność?»

Musiałem jej tłumaczyć, o co mi idzie; wreszcie zrozumiała. I wtedy odpowiedziała mi z ogromnym smutkiem, jeśli mnie pamięć nie myli, odwracając przy tym wzrok: «Nie wiem... nie pamiętam».

Co za dziwa człowiek znajduje w wielkim mieście, jeśli umie przechadzać się i patrzeć! Życie roi się od niewinnych potworów. – Boże, Panie mój! Ty, który jesteś Stwórcą i Rządcą, Ty, któryś dał Prawo i Wolność; władco pobłażliwy, Sędzio przebaczający; Ty, w którym są wszystkie racje i przyczyny, i który może po to zbudziłem we mnie pociąg do okropności, aby uzdrowił moją duszę, tak jak ostrzu noża każesz uzdrawiać ciało. Pani, miej litość, miej litość nad obłąkanymi! O, Stwórco! czyż można być potworem w oczach Jednego Jedynego, który wie, po co istnieją potwory, jak powstały i jak mogły nie powstać?



XLVI. Utrata aureoli


«Jak to! Ty tutaj, mój drogi? Ty, w domu publicznym! Ty, który spijasz kwintesencję i karmisz się ambrozją! Jestem doprawdy zaskoczony!

– Mój drogi, wiesz, jak się boję koni i powozów. Przed chwilą, kiedy w wielkim pośpiechu przechodziłem na drugą stronę bulwaru i przeskakiwałem kałuże, wśród ruchliwego chaosu, w którym śmierć pędzi galopem ze wszystkich stron naraz, moją aureola, przy jakimś zbyt szybkim ruchu, zsunęła mi się z głowy i potoczyła w błoto. Nie miałem odwagi jej podnieść. Uznałem, że już lepiej stracić swoje godło, niż dać sobie połamać kości. Zresztą, pomyślałem, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Teraz mogę przechadzać się incognito, popełniać bezeceństwa i oddawać się rozpuście jak zwykły śmiertelnik. No i jestem tutaj! Widzisz? zupełnie taki, jak ty!

– Powinieneś przynajmniej dać ogłoszenie albo szukać aureoli przez policję.

– Na honor! Po co? Przyjemnie mi tutaj. Oprócz ciebie nikt mnie nie poznał. Zresztą, dostojeństwo mnie nudzi. A poza tym bawi mnie myśl, że podniesie ją jakiś kiepski poeta i bezczelnie włoży sobie na głowę. Cóż to za radość uczynić kogoś szczęśliwymi! Szczególnie, jeśli potem robi się śmieszny! Pomyśl o X-ie albo Z-cie! Co? Ależ to będzie paradne!»


XLV. Cmentarz i strzelnica


Szynk pod Nagrobkiem. Widok na cmentarz. - «Osobliwy szyld – pomyślał nasz wędrowiec – ale skutecznie pobudzający pragnienie! Daję głowę, że właściciel tej knajpy umie docenić Horacego i poetów ze szkoły Epikura. Może nawet nie jest mu obce wyrafinowanie starożytnych Egipcjan, dla których prawdziwa uczta nie mogła obyć się bez szkieletu czy też innego symbolu marności życia.»

Wszedł, wypił kufel piwa w obliczu grobów i powoli wypalił cygaro. Potem przeszła mu fantazja zajść na cmentarz, gdzie trawa była tak bujna i tak nęcąca, i gdzie królowało takie wspaniałe słońce.

Rzeczywiście, blask i upał tym szalały; można było pomyśleć, że słońce upadło pijane na ziemię i tarza się po dywanie ze wspaniałych kwiatów karmionych rozkładem. Wielki szum życia wypełniał powietrze, szum mikroskopijnych żyjątek zagłuszany w równych odstępach czasu hukiem wystrzałów na pobliskiej strzelnicy, które pukały jak korki od szampana wśród szmeru ściszonej orkiestry.

I wtedy – w słońcu, które paliło mózg, i w gorącym zapachu wyziewów śmierci – usłyszał głos szepczący pod grobową płytą, na której był przysiadł. Głos ów mówił: «Niech będą przeklęte wasze cele i wasze karabiny, zgiełkliwi żyjący, którzy tak lekceważycie umarłych i ich boski spoczynek! Niech będą przeklęte wasze ambicje, przeklęte wasze rachuby, porywczy śmiertelnicy, którzy śpieszycie pod sanktuarium Śmierci ćwiczyć się w sztuce zabijania! Gdybyście wiedzieli, jak łatwo zdobyć nagrodę, jak łatwo trafić do celu, i jaką nicością jest wszystko prócz Śmierci, mniej byście się wysilali, o skrzętni żyjący, i rzadziej mącilibyście sen tych, którzy już dawno dosięgli Celu, jedynego prawdziwego celu obmierzłego życia!»




XLIV. Obłoki i zupa



Moja kochana mała wariatka nakrywała do kolacji, a ja przez otwarte okno jadalni obserwowałem cudowne gmachy ułudy, ruchomą architekturę, którą Bóg tworzy z oparów. I w zapatrzeni mówiłem do siebie: «Te wszystkie fantasmagorie są niemal tak piękne, jak oczy mojej pięknej ukochanej, mojej potwornej zielonookiej wariatki.»

Wtem brutalnie dostałem pięścią w plecy i usłyszałem uroczy zachrypły głos, histeryczny, jakby zgrubiały od wódki, głos mojej najdroższej małej wariatki, który pytał: « – Kiedy wreszcie siądziesz do tej zupy, ty cholerny handlarzu obłoków?»



XLIII. Szarmancki strzelec



Kiedy powóz wjechał w lasek, kazał do zatrzymać niedaleko strzelnicy, mówiąc, że przyszła mu chęć trochę postrzelać, żeby zabić Czas. Czyż zabijanie tego potwora nie jest najczęstszym i najgodziwszym zajęciem nas wszystkich? – I szarmancko podał dłoń swojej drogiej, słodkiej i okropnej żonie, swojej tajemniczej żonie, której zawdzięcza wiele rozkoszy i wiele cierpień, a pewno i wiele ze swego geniuszu.

Kule trafiały daleko od wybranego celu; jedna utkwiła nawet w stropie; a kiedy urocza istota śmiała się jak szalona pokpiwając sobie z niezręczności małżonka, ten nagle odwrócił się do niej i powiedział: «Popatrz tam, na tę lalkę po prawej stronie; tę, co zadziera nosa i ma taką wyniosłą minę. Teraz, mój drogi aniele, wyobrażam sobie, że to ty!» Zamknął oczy i spuścił kurek. Kula równiutko ścięła lalce głowę.

Wtedy, pochylając się ku swojej drogiej, słodkiej i okropnej żonie, swojej nieodłącznej i nieubłaganej Muzie, i całując z szacunkiem jej dłoń, dodał: «Ach, drogi aniele, jakże ci jestem wdzięczny za moją zręczność!



XLII. Portrety kochanek

W męskim buduarze, to jest w palarni przylegającej do eleganckiej szulerni, palili i pili czterej mężczyźni. Właściwie nie byli ani młodzi, ani starzy, ani brzydcy, ale – czy starzy, czy młodzi – nosili niedwuznaczne znamiona weteranów rozkoszy; było w nich to nieokreślone coś, ten chłopięcy i drwiący smutek, który wyraźnie mówi: «Używaliśmy życia, a teraz szukamy tego, co można kochać i szanować».

Któryś z nich sprowadził rozmowę na kobiety. Filozoficzniej jest na ich temat milczeć, ale trafiają się ludzie inteligentni, którzy przy kieliszku nie gardzą banalną pogawędką. Mówiącego słucha się wtedy jak przygrywającej do tańca orkiestry.

«Każdy mężczyzna – mówił – miał swój wiek Cherubina, kiedy to z braku driady bez obrzydzenia obejmuje się pnie dębów. To jest pierwsze stadium miłości. W drugim stadium zaczyna się wybierać. Swoboda myślenia jest już objawem upadku. Właśnie wtedy szuka się przede wszystkim piękna. Ja, moi panowie, szczycę się tym, że osiągnąłem, i to dawno, krytyczne, trzecie stadium, kiedy piękno przestaje wystarczać, jeśli do nie przyprawię perfumami, strojem i tak dalej. Przyzna się nawet, że czasem tęsknię, niczym do nieznanego szczęścia, do następnego, czwartego stadium, polegającego zapewne na absolutnej obojętności. Bo też przez całe życie, wyjąwszy wiek Cherubina, byłem bardziej od innych wyczulony na paraliżującą głupotę i drażniącą przeciętność kobiet. W zwierzętach najbardziej lubię prostotę. Wyobraźcie sobie, ile musiałem wycierpieć przez moją ostatnią kochankę.

Była naturalną córkę pewnego księcia. Że piękna, to jasne; inaczej po cóż bym ją brał. Ale tę wielką zaletę psuła niestosowną i wynaturzoną ambicją. Należała do kobiet, które ciągle chcą grać mężczyznę. "Ty nie jesteś mężczyzną! Ach, gdybym była mężczyzną! Z nas dwojga, to ja jestem mężczyzną!" Podobnie nieznośne słowa nie schodziły jej z ust, a ja pragnąłem, żeby płynęły z nich same piosenki. Jeśli wyrwały mi się wyrazy podziwu dla jakiejś książki, opery albo wiersza, natychmiast przerywała: "Pewno widzisz w tym siłę? Ty masz pojęcie o sile!" I sypała argumentami.

Pewnego pięknego dnia wzięła się do chemii; odtąd, zbliżając usta do jej ust, trafiałem zawsze na szklaną maskę, którą chroniła twarz przed swoimi truciznami. Do tego okropna skromnisia. Kiedy ją czasem przynagliłem zbyt miłosnym gestem, zwijała się jak gwałcona mimoza...»

«I jak to się kończyło? – spytał jeden ze słuchaczy . – Nie sądziłem, że pan jest taki cierpliwy.»

«Bóg – padła odpowiedź – z choroby uczynił lekarstwo. Któregoś dnia zastałem tę spragnioną idealnej siły Minerwę sam na sam z moim lokajem, i to w sytuacji, która – dla oszczędzenia mi wstydu – zmusiła mnie do dyskretnego odwrotu. Wieczorem odprawiłem oboje wypłacając im zaległą pensję.»

«Jeśli idzie o mnie – odezwał się ten, co pytał – pretensję mogę mieć tylko do siebie samego. Pod moim dachem zamieszkało szczęście, a ja nie potrafiłem go rozpoznać. Los zrządził, że jakiś czas temu stałem się posiadaczem najmilszego, najpotulniejszego i najoddańszego ze stworzeń, kobiety zawsze gotowej, ale bynajmniej nie entuzjastki! "Chętnie, skoro to dla ciebie przyjemność." To była jej zwykła odpowiedź. Waląc kijem w tę oto ścianę albo tę kanapę, wydobylibyście z nich więcej westchnień, niż z piersi mojej kochanki zdolne były wydobyć uniesienia najbardziej zapamiętałej miłości. Po roku wspólnego życia zdradziła mi, że nigdy nie zaznała rozkoszy. Obmierzł mi ten nierówny pojedynek i moja niezwykła towarzyszka wydała się za mąż. Przyszła mi kiedyś fantazja, żeby znów ją zobaczyć; pokazując sześcioro dorodnych dzieci powiedziała: "Wiedz mój drogi, że małżonka jest wciąż tak samo dziewicą jak niegdyś twoja kochanka". Nic się w niej nie zmieniło. Brak mi jej niekiedy, powinienem był się z nią ożenić.»

Słuchacze roześmiali się i głos zabrał trzeci mężczyzna:

«A ja, moi panowie, poznałem przyjemności, które wam zapewne nie wydały się godne uwagi. Myślę o ukrytym w miłości komizmie, komizmie, który zresztą wcale nie wyklucza podziwu. Dla mojej ostatniej kochanki miałem, jak sądzę, więcej podziwu niż wasze mogły w was obudzić nienawiści albo miłości. Zresztą wszyscy podziwiali ją tak samo jak ja. Kiedy pojawialiśmy się w restauracji, po paru minutach goście tak byli w nią zapatrzeni, że zapominali o jedzeniu. Nawet kelnerzy i kasjerka, opanowani zaraźliwą ciekawością, zapominali o swoich obowiązkach. Krótko mówiąc, przez pewien czas żyłem w jednym stadle z prawdziwym cudem natury. Moja kochanka jadła, gryzła, łykała, pochłaniała, ale robiła to najwdzięczniej i najniewinniej pod słońcem, utrzymując mnie w nieustannym zachwycie. Umiała tak słodko, marząco, omdlewająco i romantycznie mówić: "Jestem głodna!" A powtarzała te słowa dniem i nocą pokazują najpiękniejsze w świcie ząbki, które by was wzruszyły i rozbawiły zarazem. Mógłbym był zrobić majątek pokazując ją na jarmarkach jako wszystkożerne monstrum. Dobrze ją karmiłem, a jednak mnie rzuciła...»

« – Pewno dla jakiegoś dostawcy żywności?» – «Kogoś w tym rodzaju, jakiegoś podejrzanego urzędnika intendentury, którego brudne sztuczki zapewniają przypuszczalnie biedactwu dzienne racje kilku wojaków. Tak sobie przynajmniej tłumaczę.»

«Ja – odezwał się czwarty – wycierpiałem prawdziwe męki przez przeciwieństwo tego, co się zwykle zarzuca egoistycznym samicom. Źleście się wybrali, szczęśliwi śmiertelnicy, ze skargami na niedoskonałości waszych kochanek!»

Słowa te wypowiedział bardzo poważnym tonem mężczyzny o łagodnym i statecznym wyglądzie i o niemal księżowskiej twarzy, rozświetlonej na nieszczęście parą jasnoszarych oczu, z tych, których spojrzenie mówi: «Ja tak chcę!» albo: «Musisz!» albo: «Nie przebaczam nigdy!»

«Gdyby pana, panie G..., przy pańskich nerwach, lub któregoś z was, panie K... i panie J..., przy waszej słabości i nierozwadze, sprzęgnięto z pewną moją bliską znajomą, to albo byście uciekli, albo przedwcześnie umarli. Ja, jak widzicie, przeżyłem. Wyobraźcie sobie kobietę niezdolną do najmniejszej pomyłki w uczuciach i rachunkach; wyobraźcie sobie rozpaczliwie doskonałą pogodą ducha, poświęcenie bez aktorstwa i bez afektacji, łagodność bez słabości, energię bez despotyzmu. Historia mojej miłości przypomina niekończącą się podróż po powierzchni gładkiej i czystej jak lustro, jednostajnej do zawrotu głowy, odbijającej wszystkie moje uczucia i gesty z ironiczną pedanterią mego własnego sumienia; nie mogłem sobie pozwolić na lekkomyślny gest albo nierozsądne uczucie, żeby nie zobaczyć natychmiast milczącego wyrzutu w oczach nieodstępnego widma. Jej miłość objawiała się jako kuratela. Iluż moim głupstwom zapobiegła, głupstwom, na której jest już niestety za późno! Ileż długów spłaciła wbrew mojej woli! Pozbawiła mnie wszystkich korzyści, jakie mógłbym był wynieść z przyrodzonej dozy szaleństwa. Zimnymi i nienaruszalnymi zasadami zamykała drogą wszystkim moim kaprysom. Na domiar ohydy, kiedy niebezpieczeństwo minęło , nie domagała się wdzięczności. Ileż to razy musiałem się hamować, żeby nie skoczyć jej do gardła i nie wrzasnąć: "Bądźże raz niedoskonała, łajdaczko, żebym mógł cię kochać bez wstydu i bez złości!" Przez kilka lat podziwiałem ją z sercem pełnym nienawiści. W rezultacie, to nie ja umarłem!»

– Aaa – wykrzyknęli słuchacze – więc ona umarła?

«Tak! To nie mogło trwać dłużej. Miłość stała się dla mnie przytłaczającym koszmarem. Umrzeć lub zwyciężyć, głosi Polityka, i taką alternatywę postawiło przede mną przeznaczenie! Pewnego wieczoru, a lesie... nad brzegiem sadzawki... po melancholijnej przechadzce, kiedy w jej oczach odbijała się słodycz nieba, a w moim sercu skuliło się piekło...»

– Jak to!

– Niemożliwe!

– Co pan ma na myśli?

«To było nieuniknione. Mam zbyt rozwinięte poczucie sprawiedliwości, żeby bić, znieważać albo odprawię kogoś, kto służył mi nienagannie. I trzeba było to poczucie pogodzić z odrazą, jaką ta istota we mnie budziła; uwolnić się od niej nie obrażając jej przy tym. Cóż chcecie, żebym był z nią zrobił, skoro była doskonała

Trzej towarzysze spojrzeli na mówiącego wzrokiem mętnym i trochę ogłupiałym, jakby udając, że go nie zrozumieli i jakby przyznając się milcząco, że jeśli o nich idzie, nie byłoby ich stać na czyn równie bezwzględny, choć skądinąd całkowicie uzasadniony.

Potem posłano po nowe butelki, żeby zabić Czas, który ma tak twarde życie, i przyśpieszyć bieg życia, które płynie tak wolno.



XLI. Port


Port jest urzekającym miejscem dla duszy utrudzonej walkami życia. Ogrom nieba, ruchoma architektura obłoków, zmienny koloryt morza, błyski nabrzeżnych latarń tworzą kalejdoskop zdolny cudownie bawić wzrok, nigdy go nie nużąc. Strzeliste kształty statków o skomplikowanym ożeglowaniu, kołyszące się harmonijnie na fali, podtrzymują w duszy umiłowanie rytmu i piękna. A poza tym i przede wszystkim, ktoś, kto wyzbył się już ciekawości i ambicji, doznaje tajemniczej i arystokratycznej rozkoszy, kiedy – wyciągnięty wygodnie na tarasie albo oparty o poręcz na molo – kontempluje krzątaninę tych, którzy odpływają, i tych, którzy wracają, tych, którzy wciąż mają siłę chcieć, i pragną podróżować albo się bogacić.


XL. Lustro



Szkaradny człowiek wchodzi i przegląda się w lustrze.

« – Dlaczego pan się przegląda, skoro widok własnego odbicia może sprawić panu jedynie przykrość?»

Szkaradny człowiek mówi mi na to: « – Drogi panie, według nieśmiertelnych zasad Wielkiej Rewolucji wszyscy ludzie mają równe prawa, mam więc prawo przeglądać się w lustrze; z przyjemnością, czy z przykrością, to już rzecz mojego sumienia.»

Zdrowy rozsądek oczywiście był po mojej stronie, ale ona miał za sobą ustawę.




XXXIX. Rasowy koń

Jest bardzo brzydka. A jednak jest urocza!

Czas i Miłość naznaczyły ją swymi pazurami i nauczyły brutalnie, że każda minuta i każdy pocałunek odzierają z młodości i urody.

Naprawdę jest brzydka; to mrówka, pająk, nawet – jeśli już chcecie – szkielet; ale to balsam, eliksir, czarnoksięstwo! W sumie jest cudowna.

Czas nie zdołał przemóc ognistej gracji jej chodu i niezniszczalnej harmonii kośćca. Miłość nie skaziła słodyczy jej dziecięcego oddechu, a Czas nie wyrwał nawet włosa z jej bujnej grzywy, w której płowym i dzikim zapachem płynie cała diabelska witalność francuskiego popołudnia: Nîmes, Aix, Arles, Awinionu, Narbony, Tuluzy, miast błogosławionych przez słońce, czarujących i rozkochanych!

Czas i Miłość daremnie łamały na niej zęby; w niczym nie uszczupliły nieśmiertelnego i niepojętego czaru jej chłopięcej piersi.

Zużyta może, ale nie zmęczona i wciąż dzielna; przywodzi na myśl konie szlachetnej rasy, które oko prawdziwego amatora rozpozna nawet w zaprzęgu dorożki albo ciężkiej platformy.

A przy tym jest tak łagodna i tak gorliwa! Kocha, jak kocha się jesienią; można pomyśleć, że bliskość zimy rozpala w jej sercu nowy ogień, a jej niewolnicza czułość nie jest nigdy ani trochę męcząca.



XXXVIII. Która jest prawdziwa?


Poznałem niejaką Benedyktę, przepojoną i promieniującą Ideałem, która oczyma zasiewała pragnienie wzniosłości, piękna, sławy, i tego wszystkiego, co skłania do wiary w nieśmiertelność.

Ale ta cudowna istota była zbyt piękna, żeby żyć długo, i wkrótce po naszym poznaniu umarła; ja sam ją pochowałem pewnego dnia, gdy wiosna kołysała swą kadzielnicą nawet nad cmentarzem. Sam ją pochowałem, zamkniętą w trumnie z pachnącego drzewa, niezniszczalną, jak indyjska skrzynia.

I kiedy stałem z oczyma wbitymi w dół, gdzie ukryty był mój skarb, ujrzałem nagle małą osóbkę, dziwnie podobną do zmarłej, która z histerycznym zapałem udeptywała spulchnioną ziemię i parskają śmiechem wołała: «Prawdziwa Benedykta, to ja! To ja, sławna ścierka! Masz mnie kochać taką, jaka jestem, to kara za twoją głupotę i zaślepienie!»

A ja z wściekłością odparłem: «Nie, nie i nie!» I żeby dobitniej wyrazić mój sprzeciw, tak mocno tupnąłem w ziemię, że noga uwięzła mi po samo kolano w świeżej mogile i tkwię, jak wilk złapany w potrzask, może już na zawsze przykuty do grobu Ideału.


XXXVII. Łaski Księżyca



Księżyc, który rządzi się tylko kaprysem, zajrzał przez okno, kiedy spałaś w kołysce, i szepną do siebie: «Podoba mi się to dziecko.»

I lekko zstąpił po schodach z obłoków i cicho przeniknął przez szyby. Potem spoczął na tobie z miękką matczyną czułością i nałożył swoje kolory na twoją twarz. Twoje źrenice są odtąd zielone, a policzki zdumiewająco blade. To od zapatrzenia w twojego gości oczy zrobiły ci się tak dziwnie duże; a on tak czule ścisnął cię za gardło, że na zawsze została w tobie chęć do płaczu.

Rozpierany radością Księżyc napełnił już cały pokój swą fosforyczną atmosferą, swoją świetlistą trucizną; i całe to światło żyło, myślało i mówiło: «Będziesz wiecznie nosić piętno mojego pocałunku. Będziesz piękna moją urodą. Będziesz kochać to, co ja kocham, i to, co mnie kocha: wodę, obłoki, ciszę i noc; morze ogromne i zielone; wodę bezkształtną i wielokształtną; krainę, w której cię nie ma; kochanka, którego nie znasz, zwyrodniałe kwiaty; zapachy, co mącą rozum; koty omdlewające na pianinach i jęczące jak kobiety głosem ochrypłym i słodkim.

I będą cię kochać ci, co mnie kochają, będą ci służyć ci, co mnie służą. Będziesz królową zielonookich mężczyzn, których gardła ściskałem w moich nocnych pieszczotach; tych, co kochają morze, ogromne morze, wzburzone i zielone, wodę bezkształtną i wielokształtną, krainę, w której ich nie ma, kobietę, której nie znają, złowieszcze kwiaty podobne do kadzielnic niewiadomej religii, zapachy co kuszą wolę, i lubieżne dzikie zwierzęta – emblematy swojego szaleństwa.»

I dlatego, przeklęte, kochane, zepsute dziecko, leżę teraz u twoich stóp, szukając na tobie znaków okrutnej Bogini Luny, zgubnej patronki i mamki trucicieli wszystkich lunatyków.


XXXVI. Pragnę malować



Choć nieszczęśliwy to zapewne człowiek, szczęśliwy artysta, którego trawi pragnienie!

Chcę malować tę, która ukazywała mi się tak rzadko i znikała tak prędko, jak piękny i niezapomniany widok za unoszonym w noc podróżnym. Tyle czasu minęło już odkąd odeszła!

Jest Piękna, więcej niż piękna: jest zdumiewająca. Dominuje w niej czerń; i wszystko, co budzi, jest mroczne i niezgłębione. Jej oczy to jaskini, w których niejasno migocze tajemnica, a jej spojrzenia rozświetlające noc jak błyskawice to eksplozja w ciemnościach.

Porównałbym ją do czarnego słońca, gdybyśmy umieli wyobrazić sobie czarną gwiazdę siejącą blask i szczęście. Chociaż raczej przywodzi na myśl księżyc, który naznaczył ją niechybnie swoim okrutnym piętnem; nie idylliczny biały księżyc podobny do zimnego oblubieńca, ale księżyc złowróżebny i upojny, zawieszony w głębinach burzliwej nocy i szarpany przez rozpędzone chmury; niespokojny i dyskretny księżyc nawiedzający sen niewinnych, ale księżyc zerwany z nieba, zwyciężony i zbuntowany, brutalnie zmuszony przez tesalskie Wiedźmy do tańca na przerażonej trawie!

Za jej małym czołem mieszka uparta wola i skłonność drapieżcy. Ale u dołu jej niepokojącej twarzy, tam gdzie ruchliwe nozdrza wietrzą niemożliwe i nieznane, wybucha z nieopisanym wdziękiem śmiech dużych ust, czerwonych i białych, rozkosznych ust przypominających wspaniały kwiat wyrosły cudem na wulkanicznej ziemi.

Są kobiety, które chce się pokonać i posiąść, ale ta budzi pragnienie powolnego konania pod jej spojrzeniem.


XXXV. Okna


Ten, kto patrzy przez otwarte okno nigdy nie zobaczy tyli rozmaitych rzeczy, co ten, kto z zewnątrz wpatruje się w okno zamknięte. Nie ma nic równie głębokiego, tajemniczego, niewyczerpanego, równie mrocznego i olśniewającego, jak okno oświetlone świecą. To, co można zobaczyć w blasku słońca, nigdy nie jest tak ciekawe, jak to, co dzieje się za szybą. W tej czarnej lub jaśniejącej dziurze żyje życie, życie marzy i cierpi.

Ponad falami dachów widzę kobietę już przekwitłą, pomarszczoną, biedną, wciąż nad czymś schyloną, która nigdy nie opuszcza swojego pokoju. Z twarzy, sukni, gestów, z niczego niemal, odtworzyłem historię tej kobiety albo raczej jej legendę, którą czasami opowiadam sobie samemu płacząc.

Gdyby to był biedny starzec, jego historię odtworzyłbym z równą łatwością.

I kładą się spać dumny, że żyłem i cierpiałem w innych.

Spytacie być może: «Czy jesteś pewien, że ta legenda to prawda?» A czy to ma znaczenie, jaka jest w istocie otaczająca mnie rzeczywistość, jeżeli pomogła mi żyć, czuć że jestem, i czuć kim jestem?


XXXIV. Już!



Już sto razy słońce wynurzało się, promienne albo smutne, z olbrzymiej kadzi morza, której brzegi ledwo można wypatrzyć; sto razy roziskrzone albo ponure, zanurzało się w swojej ogromnej wieczornej kąpieli. Od wielu dni mogliśmy kontemplować drugą połowę firmamentu i odcyfrowywać gwiezdny alfabet antypodów. Ale wszyscy pasażerowie biadali tylko i wyrzekali. Bliskość ziemi jak gdyby rozjątrzyła ich cierpienia. «Kiedy wreszcie – mówili – naszym snem przestanie wstrząsać fala, a wiatr co chrapie głośniej od nas nie będzie go już mącił? Kiedy znów podadzą nam mięso, które nie będzie tak słone, jak niecny żywioł, co nas unosi? Kiedy znów będziemy spokojnie trawić w nieruchomym fotelu?»

Niektórzy myśleli o domowym ognisku, tęsknili do żon, kwaśnych i niewiernych, i do swojego krzykliwego potomstwa. Wyobrażenie niewidocznej ziemi tak wszystkich otumaniło, że – jak sądzę – zajadaliby się trawą z większym zapałem niż bydło.

Wreszcie okrzyknięto ląd; zbliżając się zobaczyliśmy, że była to ziemia wspaniała i olśniewająca. Zdawało się, że muzyka życia płynie od niej niejasnym szeptem, a z jej brzegów, bogatych wszystkimi odcieniami zieleni, niosą się na wiele mil wokoło rozkoszne zapachy kwiatów i owoców.

Wszyscy zaraz poweseleli, każdego opuścił zły humor. Zapomniano o kłótniach, wybaczono sobie nawzajem winy; wyznaczone pojedynki poszły w niepamięć, urazy rozwiały się jak dym.

Tylko ja byłem smutny, smutny nie do pojęcia. Podobny kapłanowi, któremu wydzierają jego bóstwo, nie mogłem bez uczucia nieznośnej goryczy oderwać się od tego morza tak potwornie urzekającego, tego morza tak nieskończenie różnorodnego w swojej przerażającej prostocie, morza, które zdaje się mieścić w sobie i wyrażać swoim nastrojem, swoimi igraszkami, szałami i uśmiechami kaprysy, męki i ekstazy wszystkich dusz, co żyły, żyją i żyć będą!

Żegnając się z jego nieporównanym pięknem byłem zgnębiony na śmierć; i dlatego, kiedy wszyscy moi towarzysze powtarzali: «Nareszcie!», ja mogłem tylko krzyknąć: «Już!»

Ą przecież to była ziemia, ziemia ze swoim rozgwarem, swoimi namiętnościami, wygodami i uciechami; była to ziemia bogata i wspaniała, pełna obietnic, witająca nas tajemniczym zapachem róż i piżma, ziemia, od której muzyka życia płynęła ku nam miłosnym szeptem.


XXXIII. Upijajcie się


Trzeba być wciąż pijanym. To cały sekret; w tym tkwi wszystko. Żeby nie czuć straszliwego ciężaru Czasu, który miażdży wam barki i zgina grzbiet ku ziemi, musicie wciąż się upijać.

Czym? Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania. Byle się upić.

A jeśli kiedyś, ocknąwszy się na stopniach jakiegoś pałacu, na zielonej trawie skarpy, w ponurej samotni waszego pokoju poczujecie, że upojenie osłabło lub przeszło, spytajcie wiatru, fali, gwiazdy, ptaka, zegara, wszystkiego co pędzi, wszystkiego co wzdycha, wszystkiego co krąży, wszystkiego co śpiewa, wszystkiego co mówi, spytajcie, która godzina; a wiatr, fala, gwiazda, ptak, zegar odpowiedzą: «Jest godzina pijaństwa! Żeby nie być znękanym niewolnikami Czasu, upijajcie się; upijajcie się bez przerwy! Winem, poezją albo cnotą, wedle upodobania.»



XXXII. Tyrs

Franciszkowi Lisztowi


Co to jest tyrs? W sensie duchowym i poetyckim jest to sakralny emblemat w dłoni kapłanów lub kapłanek oddających cześć bóstwu, któremu służą i które przez nich przemawia. Ale fizycznie jest to tylko kij, zwykły kij, drąg od chmielu, pręt od winorośli, suchy, twardy i prosty. Wokół tego kija igrają i swawolą w kapryśnych meandrach gałązki i kwiaty; gałązki wężowate i pierzchliwe, kwiaty jaskrawe i pastelowe, zwieszone jak dzwony albo odwrócone puchary. Dziwna świetność bije z tego splątania linii i barw. Czyż nie wydaje się, że pętle i spirale składają hołd linii prostej i tańczącej wokół niej w niemej adoracji? Że te delikatne korony, te kielichy, wybuchy barw i woni, wykonują wokół hieratycznego kija mistyczne fandango? Jakiż nierozważny śmiertelnik ośmieli się jednak orzec, czy kwiaty i winne liście służą kijowi, czy też kij jest tylko pretekstem dla ukazania piękna winnych liści i kwiatów? Tyrs jest obrazem twojej zdumiewającej dwoistości, potężny i uwielbiany mistrzu, drogi Bachancie, tajemniczego i namiętnego Piękna. Żadna nimfa, rozjątrzone przez niezwyciężonego Bachusa, nie potrząsała nigdy tyrsem nad głowami towarzyszek z teką energią i fantazją, z jaką ty powiewasz swoim geniuszem nad sercami współbraci.

– Kij to twoja wola, prosta, mocna i niezłomna; kwiaty to włóczęga twego kaprysu wokół woli; to kobiecość wykonująca wokół samca swoje urzekające piruety. Linia prosta i linia arabeski, zamysł i wyraz, nieugiętość woli, giętkość słowa, jedyność celu, rozmaitość środków, wszechpotężny i niepodzielny amalgamat geniuszu; jakiż analityk znajdzie niegodną odwagę, żeby cię kroić i dzielić?

Drogi Liszcie, przez mgły, ponad rzekami, nad miastami, w których fortepiany śpiewają twoją chwałę, a drukarnie objawiają twoją mądrość, gdziekolwiek jesteś, pośród przepychu wiecznego miasta, czy we mgle sentymentalnych krain, które pociesza Gambrinus, improwizując pieśni radości albo niemego bólu, czy przelewając na papier swoje zawiłe medytacje, śpiewaku Rozkoszy i wiecznego Lęku, filozofie, poeto i artysto, posyłam ci moje pozdrowienie w nieśmiertelność!


XXXI. Powołania


W pięknym parku, skąd zapóźnione promienie jesiennego słońca jakby nie chciały jeszcze odchodzić, pod zieleniejącym już niebem, którym złote obłoki płynęły niby wędrowne kontynenty, rozmawiało czworo pięknych dzieci, czterech chłopców znużonych widocznie zabawą.

Jeden mówił: «Wczoraj wzięli mnie do teatru. W ogromnych smutnych pałacach, za którymi widać niebo i morze, śpiewem głosem rozmawiają mężczyźni i kobiety, poważni i też smutni, ale o wiele piękniejsi i o wiele ładni ubrani niż zwyczajni ludzie. Grożą, błagają, rozpaczają i co chwila sięgają dłonią do zatkniętego zapasem sztyletu. Jakie to wszystko piękne! Kobiety są o wiele piękniejsze i o wiele wyższe do tych, które przychodzą do nas do domu, i chociaż ogromnymi zapadłymi oczyma i płonącymi policzkami mrożą krew w żyłach, nie można ich nie lubić. Czuje się strach, chciałoby się rozpłakać, a jednocześnie jest się szczęśliwym... A co najdziwniejsze, chciałoby się być tak samo ubranym, mówić i robić to samo, i mieć taki sam śpiewny głos...»

Drugi z chłopców, który już od paru sekund nie słuchał tyrady kolegi i wbijał dziwnie wzrok w jakiś punkt na niebie, powiedział nagle: «Patrzcie, tam...! Widzicie go? Siedzi na tym samotnym małym obłoku, na tym obłoczki koloru ognia, który powoli odpływa. On też jakby nas patrzył.»

«Kto? Co za on?» zapytali inni.

«Bóg!» padła imponująco pewna odpowiedź. «O, już jest daleko; patrzcie, bo za chwilę zniknie. Pewno wybrał się w podróż, żeby odwiedzić wszystkie kraje. Uważajcie, zaraz przypływanie za tym rzędem drzew prawie na samym horyzoncie... o! a teraz się zniża, tam, za wieżą kościelną... Już go nie widać!» I chłopiec stał się długo zwrócony w tamtą stronę, utkwiwszy oczy błyszczące ekstazą i niewymownym żalem w linii oddzielającej niebo i ziemię.

«Ależ on głupi z tym swoim niewidocznym dla innych Panem Bogiem!» odezwał się trzeci chłopiec, którego cała niewielka postać naznaczona była jakąś szczególną żywością i żywotnością. «Ja wam opowiem, jak mi się zdarzyło coś takiego, co wam się jeszcze nigdy nie zdarzyło, coś dużego ciekawszego niż teatr i obłoki. Kilka dni temu rodzice zebrali mnie w podróż, a ponieważ w gospodzie, gdzie stanęliśmy, nie starczyło łóżek dla wszystkich, zdecydowało, że będę spał w jednym łóżku z moją boną.» - Przybliżył kolegów ku sobie i ciągnął przyciszonym głosem. - «Mówię wam, że jakoś dziwnie robi się człowiekowi, kiedy nie jest sam w łóżku i leży po ciemku koło bony. Kiedy już spała, a ja wciąż nie mogłem usnąć, dla zabawy zacząłem przesuwać dłonią po jej rękach, po ramionach i po szyi. Ramiona i szyję ma o wiele grubsze niż inne kobiety, a jej skóra jest tam taka delikatna, taka delikatna jak papier listowy albo bibułka. Tak mi było rozkosznie, że głaskałbym ją jeszcze długo, gdyby chwycił mnie strach, strach przed jej obudzeniem i jeszcze inny strach, sam nie wiem przed czym. Wtedy wcisnąłem twarz w jej włosy, które jak gęsta grzywa zakrywały całe plecy; daję wam słowo, że pachniały tak przyjemnie, jak teraz kwiaty w parku. Spróbujcie, jak wam się trafi okazja, zrobić to samo, to zobaczycie!»

Młodociany autor tych nadzwyczajnych rewelacji opowiadając wybałuszył oczy, jakby zdumiony tym, czego jeszcze doznawał, a promienie zachodzącego słońca prześlizgując się przez rude sploty potarganej czupryny zapalały mu nad głową siarczaną aureolę namiętności. Łatwo było przewidzieć, że chłopak nie strawi życia na szukaniu Bóstwa w obłokach, ale będzie je często znajdywał gdzie indziej.

Wreszcie zabrał głos czwarty: «Wiecie wszyscy, że w domu nie jest mi wesoło; nikt nie zabiera mnie nigdy do teatru, bo mój opiekun jest za skąpy; Bóg nie przejmuje się mną i moją nudą, ani nie rozpieszcza mnie żadna bona. Często myślę, sobie, że byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ciągle iść prosto przed siebie; wszystkim obojętny iść nie wiedząc dokąd i ciągle oglądać nowe kraje. Nigdy i nigdzie nie jest mi dobrze, i zawsze mi się zdaje, że tam, gdzie mnie nie ma, byłoby mi lepiej. I wiecie, na ostatnim jarmarku w są sąsiedniej wiosce zobaczyłem ludzi, którzy żyją tak, jak ja chciałbym żyć. Żaden z was nie zwrócił na nich uwagi. Było ich trzech; wysocy, prawie czarni i bardzo dumni, chociaż w łachmanach; z twarzy można było wyczytać, że nie potrzebują nikogo. Ich wielkie mroczne oczy całe rozbłysły, kiedy rozpoczęli swoją muzykę; muzykę przedziwną, przy której raz chciało się tańczyć, raz płakać, a czasem tańczyć i płakać jednocześnie; kto by jej słuchał za długo, musiałby chyba oszaleć. Pierwszy, wodząc smyczkiem po skrzypcach, zdawał się opowiadać o swoich troskach, drugi, uderzając skocznym młoteczkiem w struny cymbałów zawieszonych na przerzuconym przez szyję rzemieniu, jakby kpił ze skarg swego towarzysza, a trzeci od czasu do czasu bił z całej siły w miedziane talerze. Tacy byli z siebie zadowoleni, że nie przerwali muzyki dzikusów, chociaż tłum już się rozproszył. W końcu pozbierali grosiwo, zarzucili manatki na plecy i odeszli. A ja, chcąc się dowiedzieć gdzie mieszkają, poszedłem za nimi aż na skraju lasu, i dopiero tam zrozumiałem, że nie mieszkający nigdzie.

Jeden z nich spytał: "Będziemy rozbijać namiot?"

" – Nie. Na honor!" odparł drugi. "W taką piękną noc!"

Trzeci licząc zarobek mówił: "Tutejsi ludzie nie czują muzyki, a kobiety tańczą jak niedźwiedzice. Na szczęście. Na szczęście za niecały miesiąc będziemy w Austrii, tam naród jest przyjemniejszy."

" – Może byłoby lepiej pójść w stronę Hiszpanii; lato już przeszło, uciekajmy zanim zaczną się deszcze; jak już coś moczyć to gardło" odpowiedział mu któryś.

Widzicie, jak dobrze pamiętam. Potem każdy wypił kubek wódki i wszyscy zasnęli z czołem zwróconym ku gwiazdom. Z początku chciałem poprosić, żeby wzięli mnie ze sobą i nauczyli grać na swoich instrumentach; nie ośmieliłem się jednak, pewno dlatego, że zawsze tak trudno zdecydować się na cokolwiek, a poza tym bałem się, że mnie złapią nim zdążę opuścić Francję.»

Z obojętnych min jego trzech kolegów wywnioskowałem, że ten malec już należał do niezrozumianych. Przyjrzałem mu się uważnie; w jego oku i na czole widniała owa niejasna, ale złowieszcza zapowiedź, która zwykle budzi niechęć, a we mnie, nie wiem czemu, obudziła gwałtowną sympatię – na chwilę zawładnęła mną nawet dziwaczna myśl, że mogę mieć brata, o którym nic dotąd nie wiedziałem.

Słońce już zaszło. Nastała uroczysta noc. Chłopcy się rozeszli; każdy, w zupełnej nieświadomości, kierowany okolicznością i przypadkiem, podążył wypełnić swój los, gorszyć najbliższych i piąć się ku sławie albo ku hańbie.


XXX. Sznur


Edwardowi Manetowi


«Złudzeń jest nieprzeliczone mnóstwo – mówił do mnie mój przyjaciel – chyba tyle, ile związków między ludźmi albo związków ludzi z rzeczami. A kiedy jakieś złudzenie pryska, to znaczy kiedy widzimy człowieka lub faktem takim, jaki jest naprawdę, poza nami, doświadczamy dziwnego i skomplikowanego uczucia: w połowie żalu za znikłym widmem, a w połowie miłego zaskoczenia czymś nowym – zaskoczenia rzeczywistością. Jeśli istnieją zjawiska oczywiste, banalne, absolutnie niezmienne, których natura nie budzi wątpliwości, to takim zjawiskiem jest miłość macierzyńska. Równie trudno uwierzyć w matkę, która nie kocha, jak w światło, które nie grzeje; czyż nie jest całkiem słusznie tłumaczenie miłością macierzyńską wszystkich odnoszących się do dziecka czynów i słów matki? A jednak posłuchaj osobliwej opowiastki o tym, jak padłem ofiarą najbardziej usprawiedliwionego ze złudzeń.

Zawód malarza skłania mnie do uważnej obserwacji wszystkich twarzy i fizjonomii, które pojawiają się na mojej drodze; sam wiesz, ile przyjemności zawdzięczamy temu nawykowi, który sprawia, że w naszych oczach życie jest żywsze i wymowniejsze niż sądzą inni. Na moim dalekim przedmieściu, gdzie rozległe trawniki oddzielają jeszcze budynki, obserwowałem często dzieciaka, którego buzia, bardziej niespokojna i filuterna niż twarze jego rówieśników, ujęła mnie od pierwszego wrażenia. Czasem mi pozował; raz przeobrażałem go w Cyganiątko, raz w aniołka, a raz w mitologicznego Amora. Kazałem mu trzymać skrzypce wędrownego muzyka, Cierniową Koronę i Gwoździe Męki, albo Pochodzenie Erosa. Figle tego łobuziaka sprawiały mi tak żywą przyjemność, że w końcu poprosiłem jego rodziców, dość biednych ludzi, żeby zechcieli mi go odstąpić; obiecałem ubrać go przyzwoicie, dawać mu trochę pieniędzy i nie nakładać na niego żadnych obowiązków oprócz mycia pędzli i biegania po posiłki. Dzieciak, odczyszczony, zrobił się śliczny, a życie u mnie wydało mu się rajem w porównaniu z tym, które pędziłyby w ojcowskiej norze. Wyobraź sobie jednak, że ten malec zaskakiwał mnie nieraz dziwnymi napadami przedwczesnego smutku, i że szybko objawił nieumiarkowany pociąg do cukru oraz likierów; wreszcie którego ś dnia, stwierdziwszy, że pomimo moich licznych ostrzeżeń znów uległ swojej słabości, zagroziłem mu odesłaniem do rodziców. Potem wyszedłem, a rozmaite sprawy zatrzymały mnie dość długo na mieście.

Jakież było moje przerażenie i zdumienie, kiedy po powrocie do domu pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, był mój malec, filuterny towarzysz mojego życia, wiszący na drzwiach tej oto szafy! Jego stopy prawie dotykały podłogi; krzesło, które pewno odkopnął, leżało przewrócone obok niego; głowa spadł mu w skurczu na ramię, twarz obrzękła; a oczy szeroko rozwarte i przeraźliwie uważne w pierwszej chwili stwarzały złudzenie życia. Odciąć go wcale nie było sprawą tak łatwą, jak mógłbyś sądzić. Był już mocno sztywny, a ja nie wiadomo dlaczego nie chciałem mu pozwolić raptownie upaść na ziemię. Trzeba go było całego podtrzymać ramieniem, a drugą ręką przeciąć sznur. Ale to jeszcze nie był koniec; mały potwór użył bardzo cienkiego sznurka, który głęboko wpił się w ciało, i aby uwolnić mu szyję trzeba było teraz malutkimi nożyczkami wyszukać pętlę pomiędzy dwoma wałkami opuchliny.

Nie powiedziałem ci dotąd, że cały czas głośno wzywałem pomocy, ale sąsiedzi mi jej odmówili, wierni zwyczajowi ludzi cywilizowanych, którzy z niewiadomych powodów nie lubią się mieszać w sprawy wisielców. W końcu lekarz przyszedł i orzekł, że dzieciak już nie żyje od paru godzin. Kiedy później przed zawinięciem w prześcieradło trzeba go było obnażyć, stężenie pośmiertne było już tak zaawansowane, że rezygnując ze zginania członków musieliśmy drzeć i ciąć na nim ubranie.

Komisarz, którego oczywiście musiałem zawiadomić o incydencie, popatrzył na mnie krzywym okiem i powiedział: "Jest w tym coś podejrzanego!", powodowany zapewne chroniczna potrzebą i zawodowym nawykiem straszenia na wszelki wypadek tak winnych, jak i niewinnych.

Pozostał do spełnienia najcięższy obowiązek, o którym sama myśl napawała mnie okropnym lękiem: trzeba było pójść zawiadomić rodziców. Nogi odmawiały mi posłuszeństwa. W końcu zdobyłem się na odwagę. Ale, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, matka zachowała niewzruszony spokój, nawet łza nie zaszkliła się w kąciku jej oka. Tłumaczyłem tę osobliwość ogromem bólu, który musiał nią targać, i przypomniałem sobie znaną sentencję: "Prawdziwa rozpacz jest niema". Jeśli idzie o ojca, to ograniczył się do stwierdzenia do miną pół otępiałą, pół zamyśloną: "Zresztą, może to i lepiej; na pewno by źle skończył!"

Już przedtem złożyliśmy ciało na mojej otomanie i właśnie ze służącą sąsiadów zajmowałem się ostatnimi przygotowaniami, kiedy do pracowni weszła matka. Pragnęła, jak oświadczyła, zobaczyć trupa swego syna. Nie mogłem jej przecież przeszkodzić w upajaniu się własnym nieszczęściem, odebrać tej ostatniej i smutnej pociechy. Potem poprosiła, żebym pokazał, gdzie się jej mały powiesił. "Nie, nie! – powiedziałem – to byłoby zbyt bolesne." A kiedy moje oczy mimowolnie zwróciły się w stronę feralnej szafy, zobaczyłem z niesmakiem przemieszanym ze strachem i złością, że gwóźdź stale jeszcze tkwi w jej drzwiach, a na nim dynda kawałek sznura. Rzuciłem się, żeby co prędzej wyszarpnąć te pozostałości tragedii, i kiedy już miałem cisnąć je na dwór przez otwarte okno, biedna kobieta załapała mnie za rękę i powiedziała głosem nie dopuszczającym sprzeciwu: "O, niech to zostanie dla mnie! Proszę! Błagam Pana!" Z pewnością ból, pomyślałem, doprowadził ją aż do takiego szaleństwa, że zapłonęła teraz miłością do tego, co jej synowi służyło za narzędzie śmierci, i że chce to zachować jako straszną i drogą relikwię. – I zabrała gwóźdź razem ze sznurkiem.

Nareszcie! Nareszcie było po wszystkim! Nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć się znowu do pracy, i to żywiej niż zwykle, żeby powoli wypłoszyć tego małego trupa, który błąkał się po zakamarkach mojego mózgu i męczył mnie swoimi wielkimi, uważnymi oczyma. Ale już nazajutrz dostałem całą pakę listów: jeden do mieszkańców mojego domu, kilka innych z domów okolicznych; jeden z pierwszego piętra; inny z drugiego; jeszcze inny z trzeciego, i tak dalej; jedne w tonie półżartobliwym, jakby próbujące ukryć szczerość prośby pod pozorami dowcipu, inne nieortograficzne i wprost bezwstydne, ale wszystkie zmierzające do tego samego celu, a mianowicie do zdobycia kawałka owego zgubnego i zbawiennego sznura. Wśród podpisanych, muszę to przyznać, więcej było kobiet niż mężczyzn, ale zapewniam się, że nie wszyscy autorzy należeli do klas najniższych i nieoświeconych. Zachowałem te listy.

I dopiero wtedy rozjaśniło mi się w głowie; zrozumiałem dlaczego matka koniecznie chciała wydrzeć mi sznurek i w jakich to kalkulacjach.»


XXIX. Wielkoduszny gracz


Wczoraj, w tłumie na bulwarach otarł się o mnie nagle ów tajemniczy Książę, z którym od dawna pragnąłem nawiązać znajomość i którego rozpoznałem natychmiast, choć nigdy go przedtem nie widziałem: musiał zapewne żywić podobne pragnienie względem mojej osoby, bo oddalając się mrugnął do mnie znacząco. Usłuchawszy skwapliwie, pilnie podążyłem jego śladem i wkrótce zszedłem za nim do podziemnej siedziby oślepiającej przepychem, o którym żaden w wyżej położonych apartamentach paryskich nie mógłby dać nawet przybliżonego pojęcia. Wydało mi się dziwne, że mogłem tak często przechodzić tamtędy nie dostrzegając wejścia de tej urzekającej jaskini. Królował tu subtelny, aczkolwiek lekko odurzający zapach, sprawiający, że niemal natychmiast zapominało się o całej obmierzłej ohydzie życia; oddychało się mroczną błogością, jakiej zaznać musieli ci, co zstąpiwszy na brzeg zaczarowanej wyspy rozświetlonej blaskiem wiecznego popołudnia skosztowali lotosu i poczuli, jak w usypiającym szumie melodyjnych kaskad ogarnia ich pragnienie, alby już nigdy nie oglądać swoich domostw, swoich żon i swoich dzieci i już nigdy nie wypływać na wzburzone fale wielkiego morza.

Zgromadziły się tu niezwykłe twarze, męskie i kobiece, napiętnowane złowieszczym pięknem, twarze, które jak mu się zdawało, widziałem już przedtem – ale w jakich krajach i latach, nie mogłem sobie przypomnieć – i które budziły we mnie raczej uczucia braterskie niż lęk ogarniający nas zwykle na widok nieznanego. Gdybym miał jakoś określić osobliwą wymowę ich spojrzeń, powiedziałbym, że nigdy nie widziałem oczu, w których gwałtowniej żarzyłyby się strach przed nudą i nieśmiertelne pragnienie, by wciąż czuć w sobie życie.

Siadając, byliśmy już z gospodarzem starymi i serdecznymi przyjaciółmi. Jedliśmy i pili bez umiarkowania najróżniejsze gatunki nadzwyczajnych win, ale – zjawisko równie nadzwyczajne – po paru godzinach wydawało mi się, że jestem tak samo trzeźwy jak on. Od czasu do czasu gra, rozkosz zaiste nadludzka, przerwała naszą libację; wypada dodać, że stawką była moja dusza, którą w końcu przegrałem z bohaterską beztroską i lekkomyślnością. Dusza jest czymś tak nieuchwytnym, często tak bezużytecznym, a czasem tak kłopotliwym, że przejąłem się jej stratą nie więcej, niż gdybym zgubił na przechadzce swój bilet wizytowy.

Paliliśmy powoli cygara, których nieporównany smak i zapach budziły tęsknotę p nieznanych krajach i nie zaznanym szczęściu; upojeni tymi wszystkimi rozkoszami, w przystępie poufałości, która go bynajmniej nie uraziła, chwytając za wypełniony po brzegi kielich ośmieliłem się wykrzyknąć: «Za twoje nieśmiertelne zdrowie, stary Capie!»

Rozmawialiśmy też o wszechświecie, o jego stworzeniu i przyszłej zagładzie, o wielkiej idei naszej epoki, to znaczy o postępie i ciągłym doskonaleniu się, a także o innych formach, jakie przybiera pycha człowieka. Na ten ostatni temat Jego Wysokość sypał bez końca lekkimi i celnymi żartami, a takiego wdzięku w wysłowieniu i takiej powagi w kpinie nie spotkałem u żadnego ze słynnych salonowych krasomówców. Dowiódł mi niedorzeczności rozmaitych filozofii, które kolejno rządziły ludzkimi umysłami i nawet raczył mnie wtajemniczyć w pewne kardynalne zasady, których znajomości i płynących z niej zysków nie uważam za właściwe z kimkolwiek dzielić. Nie skarżył się wcale na złą opinię, jaką cieszy się we wszystkich częściach świata; zapewnił mnie, że nikt nie jest bardziej od niego zainteresowany obaleniem przesądu i wyznał, że dotąd tylko raz bał się o swoją władzę – w dniu, w którym usłyszał pewnego, przenikliwszego od innych kaznodzieję wołającego z ambony: «Bracia i siostry, kiedy będą przed wami wychwalać postępy rozumu, nie zapominajcie nigdy, że najchytrzejszym z podstępów diabła jest wmówienie wam, że diabeł nie istnieje!»

Przypominanie tego słynnego oratora naturalnie doprowadziło do rozmowy o akademiach i mój niezwykły współbiesiadnik oświadczył, że w wielu sytuacjach nie omieszkał natchnąć pióra, wymowy i sumienia pedagogów, oraz że prawie zawsze, mimo iż niewidzialny, jest osobiście obecny na posiedzeniach wszystkich akademii.

Ośmielony tak wielką łaskawością, spytałem do, co słychać u Pana Boga i czy się ostatnio widzieli. Odpowiedział z obojętnością zaprawioną czymś w rodzaju smutku: «Kłaniamy się sobie, kiedy się spotykamy, ale jak dwaj starzy światowcy, w których wrodzona uprzejmość nie zdołała zatrzeć ostatecznie pamięci dawnych uraz.»

Wątpliwe, aby Jego Wysokość kiedykolwiek udzieliła tak długiej audiencji zwykłemu śmiertelnikowi, toteż nie śmiałem go nadużywać. Wreszcie, kiedy zziębnięta jutrzenka pobieliła już szybszy, mój znakomity rozmówca, którego opiewało tylu poetów i któremu służyło wielu filozofów, nieświadomych, że pracują dla jego chwały, oświadczył: «Chcę, żebyś zachował o mnie dobre wspomnienie i wiedział, że – jak mówi wasze prostacie przysłowie – nie taki diabeł straszny, jak go malują. Żeby ci powetować nieodwracalną stratę, jaką poniosłeś przegrywając duszę, obdarzę cię tym, co byłbyś wygrał, gdyby szczęście mi nie służyło, będziesz mianowicie miał aż do końca życia władzę uśmierzania i ujarzmiania Nudy, tej dziwacznej przypadłości, która jest źródłem wszystkich waszych chorób i całego waszego nieszczęsnego postępu. Nie obudzi się w tobie takie pragnienie, którego bym ci natychmiast nie pomógł urzeczywistnić; będziesz panował nad swoimi pospolitymi bliźnimi; będą cię obsypywać pochlebstwami, będą cię nawet czcić; złoto, srebro, diamenty, pałace z bajki przyjdą do ciebie bez żadnego wysiłku z twojej strony i będą błagać, abyś je przyjął; będziesz zmieniał ojczyznę i klimat tak często, jak podyktuje ci fantazja; nie wiedząc, co to zmęczenie, będziesz upajał się rozkoszą krainach, gdzie zawsze jest ciepło i gdzie kobiety pachną słodko jak kwiaty, - i tak dalej, i tak dalej...» zakończył, wstając i żegnając mnie dobrym uśmiechem.

Gdyby nie lęk przed poniżeniem się wobec tak licznego zgromadzenia, z przyjemnością padłbym do stóp tego wielkodusznego gracza, aby mu podziękować za niesłychaną szczodrobliwością. Jednak, kiedy go opuściłem, w mojej piersi zaczęła powoli rosnąć nieuleczalna nieufność; nie śmiałem już wierzyć w takie straszne szczęście; kładąc się do łóżka i siłą bezmyślnego nawyku odmawiając jeszcze pacierz, powtarzałem w półśnie: «O Boże, Boże, Pani mój, spraw, żeby diabeł dotrzymał słowa!»



XXVIII. Fałszywy pieniądz


Kiedy wyszliśmy z trafiki, mój przyjaciel starannie rozdzielił otrzymaną resztę: do lewej kieszeni kamizelki włożył małe sztuki złota; do prawej – monety srebrne; do lewej kieszeni spodni – garść miedziaków, a do prawej – srebrną dwufrankówkę, którą przedtem obejrzał ze szczególną uwagą.

«Dziwny i pedantyczny podział!» - zauważyłem w duchu.

Napotkaliśmy biednego, który drżącą ręką podsunął nam czapkę. – Nie znam niczego, co budzi większy niepokój niż niema elokwencja tych bladych oczu, które dla umiejącego w nich czytać wrażliwego człowieka mieszczą jednocześnie tyle pokory i tyle nagany. Podobną otchłań skomplikowanych uczuć można zobaczyć w załzawionych oczach bitego psa.

Jałmużna przyjaciela okazała się znaczniej hojniejsza od mojej. «Masz słuszność – powiedziałem – poza naszym własnym zdziwieniem nie ma większej przyjemności od zrobienia komuś niespodzianki. – To była fałszywa dwufrankówka» odparł spokojnie, jakby usprawiedliwiając swoją rozrzutność.

A w moim nieszczęsnym mózgu, wiecznie komplikującym sprawy jasne jak słońce (taką to uciążliwą właściwością obdarowała mnie natura), nagle zaświtała myśl, że u moje przyjaciela podobne zachowanie daje się wytłumaczyć jedynie pragnieniem, by w życiu tego biednego nieboraka wydarzyło się coś niezwykłego, połączonego zapewne z chęcią poznania wszystkich skutków, niekoniecznie zgubnych, jakie może zrodzić fałszywa moneta w ręku żebraka. Czyś nie mogła przeobrazić się w monety prawdziwe? Czyż nie mogła także zaprowadzić go do więzienia? Gdyby jakiś szynkarz czy piekarz doniósł na niego, że jest fałszerzem albo oszustem, co rozprowadza fałszywe pieniądze? Mogła wreszcie, jeśli biedak był trochę finansistą, stać się zalążkiem kilkudniowej fortuny. Tak to wyobraźnie ponosił mnie coraz dalej, przypinając duszy mojego przyjaciela skrzydła i wyciągając wszystkie możliwe wnioski ze wszystkich możliwych przesłanek.

Ale przyjaciel przerwał nagle to rozmyślania podejmując moje słowa: «Tak, masz słuszność, nie ma przyjemności subtelniejszej niż zrobić komuś niespodziankę dając więcej niż oczekiwał.»

Zajrzałem mu prosto w oczy i z przerażeniem zobaczyłem w nich blask naiwnej szczerości. Zrozumiałem wtedy, że mój przyjaciel chciał jednocześnie zrobić dobry uczynek i korzystny interes; zyskać czterdzieści su i łaskę u Boga; zaoszczędzić na wstępie do raju; słowem, wyłudzić patent na miłosiernego. Byłbym mu prawie wybaczył głód zdrożnych rozkoszy, do których jeszcze przed chwilą wydawał mi się zdolny; byłbym uznał wystawianie biednych na niebezpieczeństwo za ciekawą rozrywkę, ale nigdy mu nie wybaczę płaskiej kalkulacji. Dla złych uczynków nie ma usprawiedliwienia; w świadomości, że się je popełnia, tkwi jednak pewna zasługa, bo największym występkiem jest czynić zło z głupoty.



XXVII. Bohaterska śmierć



Fancioulle był doskonałym błaznem i prawie przyjacielem Księcia. Ale dla osób skazanych na rozśmieszanie bliźnich rzeczy poważne mają zgubną ponętę; i chociaż może się wydać dziwne, że myśl o wolności i ojczyźnie despotycznie zawładnęła mózgiem trefnisia, pewnego dnia Fancioulle przystał do spisku zawiązanego przez paru niezadowolonych arystokratów.

Zawsze znajdą się zacni ludzie, którzy doniosą władzy o takich zgorzkniałych jegomościach, co chcą detronizować panujących i reformować społeczeństwo nie pytając nikogo o zdanie. Wspomniani arystokraci zostali aresztowani, a z nimi Fancioulle, i czekała ich pewna śmierć.

Chętnie dałbym się przekonać, że Książę był prawie zmartwiony ujrzawszy wśród buntowników swego ulubionego aktora. Bo Książę nie był ani lepszy, ani gorszy niż inni; chociaż jego nadzwyczajna wrażliwość sprawiała, że w wielu sytuacjach bywał bardziej okrutny i bardziej despotyczny od sobie podobnych. Namiętnym miłośnik sztuk pięknych, przy tym wytrawny koneser, był wiecznie spragniony nowych rozkoszy. Raczej obojętny, gdy szło o ludzi i o moralność, sam prawdziwy artysta, za naprawdę groźnego wroga uważał jedynie Nudę, a osobliwe wysiłki, które podejmował, żeby oszukać lub pokonać tę okrutną tyrankę wiata, zapewniłyby mu niewątpliwie u surowszych historyków przydomek «potwora», gdyby nie to, że w jego włościach nie wolno było pisać niczego, co nie byłoby wyłącznie źródłem przyjemności albo zdziwienia, które jest przyjemnością w szczególnie subtelnej postaci. Nieszczęście Księcia polegało na tym, że nie dysponował sceną dostatecznie obszerną, aby spożytkować swoje uzdolnienia. Wielu młodych Neronów dusi się w za ciasnych ramach i przyszłe pokolenia pozostaną nieświadome ich imion i dobrych chęci. Nieopatrzna Opatrzność obdarzyła Księcia geniuszem większym niż jego państwo.

Nagle rozeszły się pogłoski, że władca chce ułaskawić wszystkich sprzysiężonych; początek dała im zapowiedź galowego przedstawienia, w którym Fancioulle miał zagrać jedną ze swoich największych i najlepszych ról, i na którym, jak mówiono, mieli być także obecni arystokraci; widomy znak, zapewniały powierzchowne umysły, wielkodusznych zamiarów znieważonego Księcia.

Po człowieku z natury i z własnej woli tak bardzo ekscentrycznym można było oczekiwać wszystkiego; nawet cnoty, nawet łagodności, szczególnie gdyby spodziewał się znaleźć w nich nieoczekiwaną przyjemność. Jednak tym, którzy, podobnie jak ja, mieli sposobność zajrzeć nieco głębiej w otchłanie jego dociekliwej i chorej duszy, wydawało się stokroć bardziej prawdopodobne, że Książę chciał zbadać, jak wyrok śmierci wpływa na talent aktorski. Chciał skorzystać z okazji i dokonać eksperymentu fizjologicznego o zasadniczym znaczeniu: sprawdzić, do jakiego stopnia wrodzone zdolności artysty słabną lub zmieniają charakter w wyniku niepowtarzalnej sytuacji, w której go postawiono. Czy poza tym miał jeszcze w duszy mniej lub bardziej stanowczy zamiar okazania łaski? To pytanie, na które nie udało się znaleźć odpowiedzi.

Kiedy wielki dzień wreszcie nadszedł, cały miniaturowy dwór wystąpił z niesłychaną pompą; temu, kto tego nie widział, trudno byłoby sobie wyobrazić, jaki splendor potrafi roztoczyć z okazji uroczystego święta uprzywilejowana klasa małego państewka o skromnych zasobach. A to święto było uroczyste podwójnie: dzięki magii panującego przepychu oraz dzięki tajemnicy i doniosłości moralnej.

Imć Fancioulle celował przede wszystkim w rolach niemych albo skąpych w słowa, jakimi bywają często główne role w feerycznych widowiskach mających symbolicznie wyrazić tajemnicę życia. Wyszedł na scenę lekko i z absolutną swobodą, co w dostojnej publiczności utwierdziło jeszcze myśl o dobroci i przebaczeniu.

Mówiąc o aktorze: «To świetny aktor», używamy zwrotu, który ujawnia, że pod postacią sceniczną można jeszcze domyślić się aktora, to znaczy sztuki, wysiłku, woli. Gdyby aktorowi w stosunku do postaci, w którą ma się wcielić, udało się być tym, czym w stosunku do ogólnej i niejasnej idei piękna, byłyby najwspanialsze posągi starożytności, jakimś cudem obdarzone duszą, żywe, poruszające się i widzące, zaszedłby zaiste wypadek wyjątkowy i zupełnie nieoczekiwany. Otóż Fancioulle był tego wieczora idealizacją doskonałą, ponad wszelką wątpliwość żywą, możliwą i urzeczywistnioną. Książęcy błazen chodził, biegał, śmiał się, płakał, wił się w konwulsjach, a wokół głowy miał niegasnącą aureolę, niewidoczną dla wszystkich, ale widoczną dla mnie, aureolę, w której w przedziwny amalgamat stopiły się blask Sztuki i gloria Męczeństwa. Fancioulle, dzięki jakiejś szczególnej łasce, nasycał pierwiastkiem boskim i nadprzyrodzonym najszaleńcze nawet błazenady. Pióro mi drży i łzy wciąż trwającego wzruszenia napływają do oczu, kiedy próbuję wam opisać to niezapomniane przedstawienie. Fancioulle udowodnił mi w sposób niezbity i ostateczny, że upojenie Sztuką skuteczniej od wszystkich innych upojeń może przysłonić grozę otchłani; ż geniusz może grać komedię nad rozwartym grobem, wypełniony radością, która nie pozwala mu go dostrzec, przeniesiony do raju, z którego wygnano wszelką myśl o grobie i rozpadzie.

Cała publiczność, choć zblazowana i pusta, poddała się szybko wszechpotężnej władzy artysty. Nikt już nie myślał o śmierci, żałobie ani torturach. Każdy smakował w spokoju rozliczne rozkosze, jakimi napawa widok żywego arcydzieła. Wybuchy śmiechu i podziwy kilkakroć wstrząsały sklepieniem gmachu z siłą nieustającego grzmotu. Nawet Książę, w upojeniu, przyłączył swoje oklaski do oklasków dworu.

Dla przenikliwego oka, jego upojenie najwyraźniej było czymś zmącone. Czyżby poczuł się zraniony w swoim despotyzmie? Upokorzony w swojej sztuce serc i mrożenia umysłów? Zawiedziony w swoich nadziejach i oszukany w swoich przewidywaniach? Takie właśnie przypuszczenia, niekoniecznie uzasadnione, ale i nie całkiem nieuzasadnione, cisnęły mi się do głowy, kiedy obserwowałem twarz Księcia, na której wciąż nowa bladość przykrywała zwykłą bladość, jak śnieg przykrywa śnieg. Jego wargi zaciskały się coraz bardziej, a jego oczy rozpalały się wewnętrznym żarem, jakby zazdrości albo urazy, i to nawet wtedy, gdy ostentacyjnie oklaskiwał talenty swojego starego przyjaciela, przedziwnego błazna, który tak wspaniale błaznował ze śmierci. W pewnej chwili zobaczyłem jak Jego Wysokość pochyla się ku małemu paziowi, stojącemu trochę z tyłu, i coś mu szepce do ucha. Filuterna buzia ślicznego dziecka rozjaśniła się uśmiechem i paź zaraz opuścił raźnie książęcą lożę, jak gdyby dla wypełnienia jakiegoś pilnego rozkazu.

W parę minut później, kiedy Fancioulle zaiste był znakomity, przeciągły, ostry gwizd rozdarł uszy i zarazem serca. A z kąta widowni, w którym wybuchła ta nieoczekiwana dezaprobata, jakiś dzieciak puścił się biegiem na korytarz parskając zduszonym śmiechem.

Fancioulle, ogłuszony, zbudzony ze swego snu, najpierw zamknął oczy, żeby je prawie natychmiast otworzyć niewiarygodnie powiększone, potem rozwarł usta, jakby łapiąc konwulsyjnie oddech, kiwnął się w przód i w tył, u upadł martwy na scenę.

Czy ten gwizd, szybki jak cios mieczy, rzeczywiście oszczędził pracy katu? Czy Książę przewidział zabójczą skuteczność swojej sztuczki? Wolno w to wątpić. Czy żałował swojego drogiego i niezrównanego Fancioulle'a? Słodko i mądrze w to wierzyć.

Występni arystokraci ostatni raz mieli szczęście oglądać przedstawienie. Tej samej nocy wykreślono ich z grona żyjących.

Od tamtego czasu kilku mimów, słusznie cenionych w rozmaitych krajach, występowało przed dworem w ***, ale żaden z nich nie przypominam wspaniałego Fancioulle'a i żadnego Książę nie darzył już takimi względami.



XXVI. Oczy biednych



A! chcesz się dowiedzieć, czemu cię dzisiaj nienawidzę. Będzie mi to zapewne łatwiej wyjaśnić, niż tobie zrozumieć, bo, jak sądzę, jesteś najwspanialszym okazem kobiecej nieprzenikliwości, na jaki można natrafić.

Spędziliśmy ze sobą cały długi dzień, który mnie wydał się krótki. Obiecaliśmy sobie solennie, że każda moja myśl będzie twoją, a twoja – moją, i że nasze dwie dusze złączą się odtąd w jedną; marzenie, w którym koniec końców nie ma nic oryginalnego, poza tym, że dotąd – choć snują je wszyscy – nie ziścił go nikt.

Wieczorem, trochę zmęczona, postanowiłaś usiąść przed nową kawiarnią, na rogi nowego budynku, jeszcze pełnego gruzu, ale już dumnie wystawiającego na pokaz swoją niewykończoną świetność. Kawiarnia błyszczała. Nawet gaz płonął zapałem debiutanta i oświetlał najlepiej jak umiał oślepiające białością ściany, olśniewające tafle luster, złoto listew i gzymsów, paziów z pyzatymi policzkami ciągniętych przez psy na smyczy, damy uśmiechające się do trzymanego na ręku sokoła, nimfy i boginie niosące na głowach owoce, pasztety, i dziczyznę, Heby i Ganimedów z małą amforą bawarki albo dwukolorową piramidą mieszanych lodów w wyciągniętych dłoniach; całą historię i mitologię oddane w służbę obżarstwu.

Na wprost nas, na jezdni, przystanął jakiś poczciwiec mniej więcej czterdziestoletni, ze zmęczoną twarzą i siwiejącą brodą; jedną ręką obejmował małego chłopca, a na drugiej trzymał mniejsze dziecko, za słabe, by iść. Pełnił obowiązki bony i wieczorem wyszedł ze swymi potomkami na powietrze. Wszyscy w łachmanach. Te twarze miały w sobie niezwykłą powagę, a tych sześcioro oczu utkwionych w nowej kawiarni kontemplowało ją z zachwytem równie wielkim, choć w zależności od wieku, różnie zabarwionym.

Oczy ojca mówiły: «Jak tam pięknie! Wydaje się, że całe złoto naszego biednego świata spłynęło na te ściany.» - Oczy chłopca: «Jak tam pięknie! Jak tam pięknie! Ale do tego domu mogą wchodzić tylko ludzie, którzy nie są tacy jak my.» – Jeśli chodzi o oczy dziecka, były zbyt oczarowane, żeby wyrażać cokolwiek poza najgłębszą i bezmyślną radością.

Piosenki mówią, że rozkosz uszlachetnia duszę i zmiękcza serce. Piosenka miała rację tego wieczora, jeśli idzie o mnie. Nie tylko byłem wzruszony tą rodziną oczu, ale poczułem się trochę zawstydzony szklankami i karafkami, za dużymi na nasze pragnienie. Odwróciłem wzrok ku tobie, kochanie, żeby w twoim spojrzeniu wyczytać moją myśl; tonąłem w twoich oczach tak pięknych i tak dziwnie łagodnych, w twoich zielonych oczach zamieszkałych przez Kaprys i natchnionych przez Księżyc, kiedy powiedziałaś: «Ci ludzie są nie do zniesienia. Te oczy jak młyńskie kamienie! Czy nie zechciałbyś poprosić właściciela, żeby ich stąd usunął?»

Tak trudno zrozumieć się nawzajem, mój drogi aniele, i tak nieudzielna jest myśl, nawet jeśli dwoje ludzi się kocha!


XXV. Piękna Dorota



Słońce przygniata miasto okrutnym, prostopadłym światłem; morze się iskrzy, piasek oślepia. Otępiali ludzie opadają z sił i bezwolnie oddają się sjeście, sjeście, która jest jakby słodkim umieraniem, bo śpiący na pół przytomnie poi się rozkoszą własnego unicestwienia.

Tymczasem Dorota, mocna i dumna jak słońce, kroczy opustoszałą ulicą – jedyna żywa istota pod niezmierzonym lazurem – odcinając są od światła jaskrawą i czarną plamą.

Kroczy, kołysząc miękko wąskim torsem nad szerokimi biodrami. Obcisła jedwabna sukienka, jasna i różowa, żywo odbija się od mroków jej skóry i dokładnie opina długą talię wklęsłe plecy i szpiczaste piersi.

Czerwona parasolka przesiewając światło rzuca na ciemną twarz krwistą szminkę refleksów.

Brzemię olbrzymich, prawie granatowych włosów odchyla do tyłu drobną głowę Doroty, nadając jej wygląd triumfalny i leniwy. Ciężkie kolczyki dyskretnie szczebioczą u małych uszek.

Czasami morska bryza unosi róg szerokiej spódnicy i odsłania jej łydkę, lśniącą i wspaniałą; a jej stopa, podobna stopom marmurowych bogiń, które Europa zamyka w muzeach, odciska wiernie swój kształt w miałkim piasku. Bo Dorota jest tak niesłychaną kokietką, że dla przyjemności budzenia zachwytów poświęca dumę istoty wolnej, i chociaż przestała być niewolnicą, nadal chodzi bez trzewików.

Kroczy harmonijnie, przepełniona radością życia, uśmiechając się białym uśmiechem, tak jakby w oddali widziała lustro odbijające jej ruchy i jej urodę.

Dla jakiej to ważkiej przyczyny, w porze, kiedy jęczą nawet psy boleśnie kąsane przez słońce, leniwa Dorota tak kroczy, piękna i zimna jak spiż?

Dlaczego opuściła swoją chatkę, urządzoną z taką kokieterią, pełną mat i kwiatów, które małym kosztem zamieniły ją w prawdziwy bulwar, gdzie lubi czesać swoje włosy, palić, dawać się wachlować, albo przeglądać się w lusterku wielkiego wachlarza z piór, podczas gdy morze, bijące o plażę sto kroków dalej, potężne i monotonne akompaniuje je nieokreślonym marzeniom, a żelazny kociołek, w którym dusi się potrawka z krabów z ryżem i szafranem, śle z podwórza podniecające zapachy?

Czyżby śpieszyła na spotkanie z jakimś młodym oficerem, który na dalekich wybrzeżach usłyszał rozmowę swoich kolegów o sławnej Dorocie? Poprosi do z pewnością, prostoduszne stworzenie, żeby jej opisał bal w paryskiej Operze, i zapyta, czy można tam iść boso, jak na niedzielne tańce, gdzie nawet stare Kafryjki wpadają w upojenie i radosny szał; i zapyta do jeszcze, czy wszystkie piękne damy w Paryżu są ładniejsze niż ona.

Dorota jest pusta i podziwiana przez wszystkich i byłaby zupełnie szczęśliwa, gdyby nie to, że musi ciułać piastr do piastra na wykup młodszej siostry, która ma już jedenaście lat, i już dojrzała, i jest taka piękna! Poczciwa Dorota! na pewno jej się uda. Pan dziecka jest tak skąpy! Za skąpy, żeby pojąć piękno niepodobne do piękna dukatów.



XXIV. Plany


Przechadzając się po wielkim i pustym parku rozmyślał: «Jakże byłaby piękna w stroju dworskim, skomplikowanym i bogatym, zstępując w powietrzu pogodnego wieczoru po marmurowych stopniach pałacu pomiędzy wielkie trawniki i tafle wody. Bo zaiste wygląda jak prawdziwa księżniczka.»

Idąc później ulicą zatrzymał się przed sklepem z rycinami i odkrywszy w jednej z teczek sztych przedstawiający krajobraz tropików pomyślał: «Nie! to nie w pałacu powinno do mnie należeć jej drogocenne życie – nie bylibyśmy u siebie. Zresztą na tych upstrzonych złotem ścianach nawet nie znalazłbym miejsca, by powiesić jej portret, a w tych majestatycznych amfiladach nie ma żadnego zakątka do zwierzeń. Stanowczo to tam trzeba by mieszkać, żeby żyć moim marzeniem.»

I badając wzrokiem szczegóły ryciny ciągnął w duchu: «Na brzegu morza, piękny drewniany domek, otoczony tymi wszystkimi dziwnymi błyszczącymi drzewami, których nazw nie pamiętam... w powietrzu nieokreślony, upajający zapach... wewnątrz woń róży i piżma... dalej, na skraju naszej małej posiadłości szczyty masztów kołysane falą... wokół nas, za ścianami sypialni rozwidnionej różowym światłem przesianym przez zasłony, przybranej świeżymi matami i pełnej odurzających kwiatów, z parą ciężkich, ciemnych foteli w stylu portugalskiego rokoka (w których odpoczywałaby spokojna, pieczołowicie wachlowana, paląc lekko opiumowany tytoń!), za werandą – zgiełk pijanych światłem ptaków i paplanina małych Murzynek... a nocą, akompaniując moim snom, płaczliwy śpiew drzew muzycznych, melancholijnych kazuaryn! Tak, właśnie tam jest sceneria, której szukałem. Na co mi pałace?»

Ale dalej, krocząc szeroką aleją, spostrzegł czyściutką gospodę, z której okna, rozweselonego pstrokatą perkalikową firanką, wyglądały dwie roześmiane twarze. I zaraz pomyślał «Moja wyobraźnia to niepoprawna wędrowniczka; żeby też tak daleko szukać tego, co jest tak blisko. Radość i szczęście mieszkają w pierwszej napotkanej gospodzie, w gospodzie przypadku tak zasobnej w rozkosze. Ogień na kominku, jaskrawe fajanse, znośna wieczerza, cierpkie wino i szerokie łóżko z trochę szorstkimi, ale świeżymi prześcieradłami; czy może być coś lepszego?»

I wracając samotnie do siebie, w porze, kiedy podszeptów Mądrości nie głupszy już zgiełk życia zewnętrznego, myślał: «Miałem dziś, w marzeniu, trzy domy, w których mieszkałem z równym zadowoleniem. Po co zmuszać moje ciało do zmiany miejsca, skoro moja dusza podróżuje z taką łatwością? I po co urzeczywistniać plany, skoro sam plan sprawia już dostateczną przyjemność?»



XXIII. Samotność


Pewien pismak-filantrop zapewnia mnie, że samotność nie służy człowiekowi; i jak każdy niedowiarek na poparcie swej tezy cytuje Ojców Kościoła.

Wiem, że Demon chętnie nawiedza miejsca bezwodne, i że w samotniach duch lubieżności mordu rozpala się zadziwiająco. Ale niewykluczone, że samotność jest niezbędne tylko dla duszy gnuśnej i kapryśnej, która zaludnia ją swymi pragnieniami i rojeniami.

Nie ulega wątpliwości, że gaduła, dla którego największą rozkoszą jest przemawianie z wyżyn trybuny albo kazalnicy, mógłby pobyt na bezludnej wyspie przypłacić ostrym obłędem. Nie żądam od mojego pismaka męskich cnót Robinsona, ale zabraniam mu wytaczać oskarżenie przeciw kochankom samotności i tajemnicy.

W naszym rozpaplanym pokoleniu spotyka się osobników, którzy z mniejszą niechęcią poszliby na ścięci, gdyby w wyżyn szafotu wolno im było wygłosić bombastyczną przemowę, bez obawy, że dobosze Santerre'a przerwą ją brutalnie w pół słowa.

Nie współczuję im, albowiem przypuszczam, że wylewy elokwencji dają im rozkosz równą tej, którą inni czerpią z ciszy i skupienia; ale pogardzam nimi.

Przede wszystkim chcę jednak, żeby ten przeklęty pismak pozwolił mi się bawić wedle mojego upodobania. «Czyż nie odczuwał pan nigdy – cedzi przez nos misjonarskim tonem – potrzeby podzielenia z kimś swoich przyjemności?» Patrzcie, jaki zazdrośnik chytry! Wie, że gardzę przyjemnościami, i przychodzi wpraszać się w moje, obrzydliwy natręt!

«To wielkie nieszczęście, że nie możemy być sami!...» - powiada gdzieś La Bruyére, jakby chciał zawstydzić tych, którzy biegną zapomnieć się w tłumie, zapewne w obawie, że nie wytrzymają swojego własnego towarzystwa.

«Prawie wszystkie nasze nieszczęścia biorą się stąd, że nie umiemy usiedzieć w swoim pokoju» - powiada inny mędrzec, Pascal, jeśli się nie mylę, wzywając w ten sposób do celi i skupienia wszystkich szaleńców szukających szczęścia w ciągłym ruchu i w prostytucji, którą mógłbym nazwać fraternitarną, gdybym chciał się posłużyć wspaniałym językiem moich czasów.



XXII. Zmierzch wieczorny



Zmrok zapada. Wielkie uspokojenie spływa na biedne mózgi strudzone całodziennym wysiłkiem; myśli nabierają teraz miękkich i niepewnych barw zmierzchu.

A przecież ze szczytu wzgórza, przeszywając przejrzyste wieczorne chmury, na mój balkon dobiega głośne zawodzenie, chór skłóconych krzyków, które przestrzeń łączy w posępną harmonię brzmiącą jak rosnący przypływ albo nadciągająca burza.

Kim są ci nieszczęśliwcy, którym wieczór nie przynosi ulgi i którzy jak sowy biorą nadchodzącą noc za zwiastunkę sabatu? Ten złowieszczy lament dociera tutaj z czarnego, uczepionego wzgórza szpitala; kiedy wieczorem, paląc, kontemplując spoczynek najeżonej domami rozległej doliny, gdzie każde okno mówi: «Teraz mieszka tu spokój, mieszka rodzinne szczęście!» - to jeśli wiatr wieje od szczytu, mogę kołysać moje zdumione myśli tą imitacją piekielnych chórów.

Zmierzch podnieca obłąkanych. – Pamiętam, miałem kiedyś dwóch przyjaciół, których o zmierzchu chwytała prawdziwa choroba. Jeden zapomniał wówczas zupełnie o powinnościach przyjaźni i uprzejmości i znęcał się jak barbarzyńca nad każdym, kto mu się nawinął. Byłem świadkiem, jak cisnął w kelnera wybornym kurczęciem, w którym dopatrzył się jakiejś obraźliwej alegorii. Wieczór, herold niewyczerpanych rozkoszy, psuł mu nawet to, co najsmakowitsze.

Drugi, uważony ambicjant, w miarę jak mrok gęstniał, stawał się coraz bardziej opryskliwy, coraz bardziej ponury, coraz bardziej kłótliwy. Za dnia ciągle jeszcze towarzyski i wyrozumiały, wieczorem robił się bezlitosny; i to nie tylko na innych, ale i na nim samym wyładowywała się wściekle jego zmierzchowa mania.

Pierwszy zmarł o obłąkaniu, nie rozpoznając własnej żony i dziecka. Drugi cierpi na wieczne rozdrażnienie; obawiam się, że gdyby nawet zebrał wszystkie honory, jakimi zaszczycić mogą republiki i książęta, zmierzch nadal rozpalałby w nim piekącą żądzę urojonych godności. Noc, która swą ciemnością napełniała ich mózgi, w mój wynosi światło; i choć nierzadko widuje się przeciwne skutki płynące z tej samej przyczyny, jest w tym coś, co mnie intryguje i niepokoi.

O nocy! rzeźwiąca ciemności! Dla mnie jesteś zwiastunką wewnętrznego święta, dla mnie jesteś wyzwoleniem od lęków! Gorejące gwiazdy, buzujące latarnie! W pustce równinnych pól, a kamiennych labiryntach stolic jesteście fajerwerkami bogini, której na imię Wolność.

Zmierzchu, jakże jesteś łagodny i miękki! Różowe blaski trwające jeszcze na horyzoncie, jak agonia dnia w zwycięskim uścisku nocy, ognie kandelabrów, kontrastujące plami stężonej czerwieni z ostatnimi splendorami zachodzącego słońca, ciężkie draperie, dobywane niewidzialną ręką z otchłani Wschodu – wszystko to naśladuje skomplikowane uczucia, które w podniosłych godzinach życia zmagają się w sercu człowieka.

Można by także pomyśleć o niezwykłym stroju jakiejś baletnicy; pod przejrzystą ciemną gazą błyszczy stłumiona świetność jaskrawej spódniczki, tak jak przez mroczną teraźniejszość prześwieca cudowna przeszłość, a migoczące na nim srebrne i złote gwiazdy są jak płomienie wyobraźni, rozpalające się wspaniale tylko w gęstej żałobie Nocy.