2 stycznia 2011

VI. Każdy ze swoją chimerą


Pod rozległym szarym niebem, na rozległej pylastej równinie, bez dróg, bez trawy, bez śladu ostu, bez śladu pokrzywy, napotkałem grupę ludzi, którzy wędrowali gdzieś przygarbieni.

Każdy z nich dźwigał na plecach wielką Chimerę, tak ciężką jak wór mąki czy węgla albo ekwipunek rzymskiego piechura.

Ale potworna bestia bynajmniej nie była bezwładnym brzemieniem; przeciwnie, oplatała i ściskała człowieka swoimi giętkimi i potężnymi łapami; spijała się w pierś swego rumaka parą ogromnych pazurów; jej fantastyczny łeb wznosił się ponad ludzką twarzą jak odrażający szyszak, podobny tym, których antycznie wojownicy używali dla spotęgowania strachu nieprzyjaciół.

Zwróciłem się do jednego z tych ludzi i zapytałem, dokąd tak idą. Odpowiedział mi, że nie ma pojęcia, ani on, ani jego towarzysze, ale że z pewnością dokądś idą, czują bowiem nieodpartą potrzebę wędrowania.

Osobliwość godna uwagi: żaden z idących nie wyglądał na niecierpliwionego obecnością dzikiej bestii uczepionej jego szyi i przylepionej do pleców; wydawało się, że uważa ją za część siebie samego. Na ich zmęczonych i skupionych twarzach nie było nawet cienia rozpaczy; pod spliniczną kopułą nieba, ze stopami zanurzonymi w kurzu równiny, równie beznadziejnej jak niebo, szli ze zrezygnowanym obliczem skazanych na wieczną nadzieję.

Cały orszak przeszedł koło mnie i rozpłynął się w powietrzu na widnokręgu, tam gdzie zakrzywiona powierzchnia planety wymyka się ciekawości ludzkiego wzroku.

Przez kilka sekund uparcie chciałem zrozumieć tę tajemnicę; ale wkrótce spadła na mnie nieprzezwyciężona Obojętność, przytłaczając mnie ciężarem jeszcze większym niż tamtych ich miażdżące Chimery.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz