2 stycznia 2011

IX. Zły szklarz


Istnieją natury czysto kontemplacyjne i z gruntu niezdolne do czynu, które jednak, pod wpływem nieznanych i tajemniczych bodźców, działają czasem z energią , jakiej by same nigdy po sobie nie oczekiwały.

Ktoś, kto w obawie, że zastanie u stróża przykrą wiadomość, godzinę krąży lękliwie pod bramą nie mając odwagi wejść do własnego domu, i ktoś, kto przez piętnaście dni nie może zdobyć się na otwarcie litu, lub dopiero po sześciu miesiącach wahań podejmuje nieodzowne od roku zabiegi, czuje czasem, że jakaś nieodparta siła popycha go do działania i gna jak wyrzuconą z łuku strzałę. Moraliści i lekarze, podający się za wszechwiedzących, nie potrafią wyjaśnić, skąd taka szalona energia pojawia się tak nagle w leniwych i rozpieszczonych duszach, i w jaki sposób, choć niezdolne do spełnienia najprostszych i najbardziej niezbędnych czynności, zbierają one we właściwej chwili niepowszednią odwagę i dokonują czynów niezwykle niedorzecznych, a często również niezwykle niebezpiecznych.

Jeden z moich przyjaciół, najnieszkodliwszy marzyciel, jakiego można sobie wyobrazić, podpalił pewnego razu las, żeby – jak opowiadał – sprawdzić, czy ogień rozszerza się tak łatwo, jak to się powszechnie utrzymuje. Dziesięć razy doświadczenie spełzło na niczym, ale za jedenastym udało się aż za dobrze.

Ktoś inny będzie palił cygaro obok beczki z prochem, żeby sprawdzić, żeby zobaczyć, żeby wyzwać los, żeby samego siebie przekonać o swojej odwadze, żeby zaryzykować, żeby poznać rozkosze strachu, tak sobie, dla fantazji, z braku innego zajęcia.

Energia tego rodzaju wytryska z nudy i z marzenia, a ci, u których objawia się ona tak niespodziewanie, to z reguły, jak już mówiłem, bezgranicznie bierni marzyciele.

Ktoś inny nieśmiały do tego stopnie, że spuszcza oczy nawet napotkawszy wzrok mężczyzny, że musi natężać całą swoją ubogą wolę, aby wejść do kawiarni albo do teatru, gdzie drży przed bileterami jak przed majestatem Minosa, Eaka i Radamantysa, rzuci się nagle na szyję przechodzącemu staruszkowi i wyściska go z uniesieniem na oczach zdumionego tłumu.

Dlaczego? Bo właśnie... bo akurat ta fizjonomia wydała mu się nieodparcie sympatyczny? Możliwe, ale bardziej uzasadnione będzie przypuszczenie, że ona sam nie wie dlaczego.

Ja także padłem nieraz ofiarą owych ataków i porywów uzasadniających naszą wiarę w podstępne Demony, które wstępują w nas i sprawiają, że nie wiedząc o tym spełniamy ich najniedorzeczniejsze zachcianki.

Pewnego ranka wstałem ponury, przygnębiony, strudzony bezczynnością, z niejasnym uczuciem, że coś popycha mnie do wielkiego dzieła, do niezwykłego i głośnego czynu; i otworzyłem okno, niestety!

(Proszę zauważyć, że pociąg do mistyfikacji, która u pewnych osób nie jest wcale wynikiem wysiłków i spekulacji umysłowych, ale sprawą nagłego natchnienia, ma wiele, choćby przez swoją siłę, z tymi nastrojami – histerycznymi według lekarzy, diabolicznymi według tych, bo rozumieją nieco lepiej niż lekarze – które popychają nas bez oporu do wielu niebezpiecznych albo niestosownych czynów.)

Pierwszą osobą, którą zobaczyłem na ulicy, był szklarz; jego przeszywający falsetowy krzyk uniósł się aż do mnie w dusznej i brudnej mgle paryskiej. Nie potrafiłbym zresztą powiedzieć, dlaczego poczułem do tego biedaka nagłą i nieubłaganą nienawiść.

« – Hej tam!» i krzyknąłem, żeby wszedł na górę. Równocześnie myślałem, nie bez cichej uciechy, że skoro pokój jest na szóstym piętrze, a schody nader wąskie, porządnie się namozoli, zanim zahaczając co chwila kantami, wywinduje swój brzękliwy towar.

Wreszcie wszedł; obejrzawszy z ciekawością wszystkie jego szyby, zapytałem: «Jak to? Nie ma szkła kolorowego? Szkła różowego, czerwonego, błękitnego, szyb magicznych, szyb rajskich? Bezczelny człowieku! Ośmielasz się chodzić po dzielnicach biedoty i nawet nie masz szyb, przez które można ujrzeć uroki życia!» I pchnąłem go raptownie w stronę schodów, gdzie potknął się mamrocząc coś pod nosem.

Wyszedłem na balkon i chwyciłem niedużą doniczkę z kwiatami, a kiedy szklarz pojawił się w wylotu bramy, puściłem mój pocisk prościuteńko na rant jego nosideł; padając pod ciosem na grzbiet, wytłukł do reszty swój domokrążny majątek wydobywając z niego głośny brzęk kryształowego pałacu strzaskanego gromem.

A ja, pijany szaleństwem, krzyczałem do niego z furią: «Uroki życia! Uroki życia!»

Te nerwowe żarty często bywają niebezpieczne i można za nie drogo zapłacić. Cóż jednak znaczy wieczność potępienia dla tego, kto w sekundzie zamknął nieskończoność rozkoszy?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz