2 stycznia 2011

L. Dobre psy

Panu Józefowi Stevensowi


Nie wstydziłem się nigdy, nawet wobec naszych młodych pisarzy, swojego prawdziwego podziwu dla Buffona; ale dziś nie u jego ducha, nie u ducha tego malarza solennej natury mam zamiar szukać pomocy. Nie.

Już chętniej zwróciłbym się do Sterne'a i poprosił: «Zstąp z nieba sentymentalny kpiarzu, kpiarzu niezrównany, albo wznieś się tu z pól Elizjum, aby natchnąć mnie godną ciebie pieśnią na cześć dobrych psów, na cześć biednych psów! Wróć okrakiem na sławnym ośle, która towarzyszy ci zawsze w pamięci potomnych; i pamiętaj, żeby osioł w lekko zaciśniętych wargach trzymał swój nieśmiertelny makaroniku!»

Precz z muzą akademicką! Na cóż mi ta podstarzała skromnisia. Przyzywam muzę powszednią, miejską, muzę żywą, aby wsparła mą pieśń o dobrych psach, psach ubłoconych, psach, które każdy odtrąca jak zapowietrzone i nieczyste; każdy z wyjątkiem biednego, któremu są kompanami, i poety, który patrzył na nie okiem brata.

Ohyda, te zakochane w sobie psy pięknisie! Ci czworonożni zarozumialcy, dogi, spaniele, mopsy, pekińczyki, nachalnie włażące gościom między nogi albo na kolana w przekonaniu, że są cudowne, hałaśliwe jak dzieci, głupie jak koty, czasem kąśliwe i bezczelne jak służba! Ohyda nade wszystko ten wąż na czterech łapach, rozdygotany i gnuśny, który zwie się charcikiem, i który w swoim spiczastym pysku nawet nie ma dość węchu, żeby pójść tropem przyjaciela, a w swojej spłaszczonej głowie dość rozumu, żeby zagrać w domino!

Leżeć, nieznośne darmozjady!

Wracajcie na swoje miękkie pikowane legowisko! Ja opiewam psa ubłoconego, psa biednego, psa bezdomnego, psa włóczęgę, psa kuglarza, psa, którego instynkt, tak samo jak instynkt biedaka, Cygana i wędrownego aktora, wspaniale wyostrzyła potrzeba – najlepsza matka i prawdziwa protektorka talentów!

Opiewam psy rozbitki, te, co samotnie błądzą krętymi wąwozami wielkich miast, i te, co swymi mrugającymi oczyma powiedziały opuszczonemu człowiekowi: «Weź mnie ze sobą, może z naszych dwu bied uda się nam złożyć coś na kształt szczęścia!»

«Dokąd biegną psy?» Pytał niegdyś Nestor Roqueplan w nieśmiertelnym felietonie, o którym z pewnością zapomniał, ale który ja i pewno jeszcze Sainte-Beuve pamiętamy do dzisiaj.

«Dokąd biegną psy?» pytacie nie dość uważnie ludzie? Biegną do swoich praw.

Spotkania w interesach. Schadzki miłosne. Przez mgłę, przez śnieg, przez błoto, we wściekłą kanikułę i w ulewny deszcz, biegną, wracają, znów gdzieś gonią, przemykają się pod wozami, popędzane przez pchły, namiętność, potrzebę lub obowiązek. Jak my, zerwały się o świecie i szukają pożywienia, albo umkną ku swoim rozkoszom.

Jedne sypiają gdzieś w przedmiejskiej ruderze, ale przybiegają codziennie o tej samej godzinie upomnieć się o subsystencję pod kuchennymi drzwiami którejś z restauracji w Palais-Royal; inne ciągną sforami przez pięć mil, żeby wziąć udział w uczcie wydanej dla nich przez pełne miłosierdzia sześćdziesięcioletnie dziewice, które swe puste serce ofiarowały zwierzętom, bo głupi mężczyźni już go nie chcą.

Jeszcze inne, jak czarni niewolnicy, oszalałe z miłości, porzucają co jakiś czas swój zaścianek, aby popędzić do miasta i przez godzinę skakać koło pięknej suczki, o wyglądzie nieco zaniedbanym, ale za to wdzięcznej i ukontentowanej.

I wszystkie są bardzo punktualne, bez notatników i bez kalendarzy.

Czy znacie leniwą Belgię, i czy tak jak ja podziwialiście wszystkie te dzielne psy zaprzężone do wózka rzeźnika, mleczarki czy piekarza, które triumfalnym ujadaniem dają świadectwo satysfakcji, jaką napawa je rywalizacja z końmi?

A oto jeszcze dwa, które należą do rzędu znacznie bardziej ucywilizowanych. Pozwólcie, że wprowadzę was do izby nieobecnego kuglarza. Łóżko z malowanego drewna, bez zasłony, derki rozgrzebane i popstrzone przez pluskwy, dwa krzesła wyplatane słomą, żelazny piecyk, kilka rozklekotanych instrumentów muzycznych. Żałosne umeblowanie! Ale spójrzcie, proszę, na te swa mądre zuchy ubrane w strój zarazem bogaty i obszerny, w czapkach trubadurów czy wojaków, czuwające w skupieniu, niczym czarownicy, nad bezimiennym dziełem, które warzy się powoli na gorącym piecyku, i w którym tkwi długa łyżka, wznosząca się w powietrzu jak drąg oznajmiający, że murowanie skończone.

Czyż nie jest sprawiedliwe, żeby tak gorliwi aktorzy przed udaniem się w drogę napchali sobie żołądek tęgą i gęstą zupą? Czy nie wybaczycie odrobiny łakomstwa tym nieborakom, co przez cały dzień muszą stawiać czoła obojętności widzów i kaprysom dyrektora, który ma w zwyczaju zagarniać lwią część i w pojedynkę zjada więcej zupy niż czterej aktorzy?

Ileż razy przyglądałem się z uśmiechem i wzruszeniem wszystkim tym czworonożnym filozofom, tym niewolnikom, układnym, uległym lub wiernym, których dykcjonarz republikański mógłby, podobne jak lokajów, przemianować na uczynnych, gdyby republika, nazbyt zajęta szczęściem ludzi, miała czas zadbać o godność psów!

Ileż to razy myślałem sobie, że gdzieś tam istnieje (w końcu, kto wie?), w nagrodę za tyle cierpliwości, odwagi i wysiłku, specjalny raj dla dobrych psów, biednych psów, psów ubłoconych i strapionych. Swedenborg twierdzi przecież, że istnieje raj dal Turków i raj dla Holendrów.

Pasterze Wergilego i Teokryta jako zapłaty za swą przemienną pieśń oczekiwali gomółki sera, fletni przedniej roboty albo kozy o pełnych wymionach. Poeta, piewca biednych psów, dostał w nagrodę piękną kamizelkę, której kolor soczysty i spłowiały zarazem, przywodzi na myśl jesienne słońce, urodę przekwitających kobiet i babie lato.

Nikt z obecnych wówczas w tawernie przy ulicy Villa Hermosa nie zapomni zapału, z jakim malarz ściągnął kamizelkę i wręczył ją poecie, bo malarz w lot zrozumiał, jak słusznym jest i szlachetnym opiewać biedne psy.

Tak samo, za dobrych czasów, wspaniały włoski tyran dawał boskiemu Aretinowi sztylet wysadzany drogimi kamieniami albo płaszcz lamowany srebrem w zamian za kunsztowny sonet lub godną podziwu satyrę.

I kiedy poeta zakłada kamizelkę malarza, musi zawsze pomyśleć o dobrych psach, o psach filozofach, o babim lecie i o urodzie przekwitłych kobiet.



XLIX. Bijmy biednych!


Przez dwa tygodnie w swoim pokoju i ślęczałem nad książkami modnymi w tamtych czasach (to jest przed szesnastu czy siedemnastu laty); mam na myśli książki traktujące o tym, jak w ciągu jednej doby uczynić ludzkość szczęśliwą, mądrą i bogatą. Przetrawiłem tak – chciałem powiedzieć, połknąłem – wszystkie elukubracje wszystkich aranżerów powszechnego szczęścia: tych, co radzą biednym, żeby zostali niewolnikami, i tych, co im wmawiają, że są królami pozbawionymi tronu. Nikogo nie powinno dziwić, że znalazłem się w stanie ducha bliskim szału lub skretynienia.

Wciąż wydało mi się jednak, że gdzieś w głębi mojego mózgu tkwi niejasny zalążek pomysłu przewyższającego wszystkie znachorskie rady, których katalog dopiero co przewertowałem. Ale był to zaledwie pomysł pomysłu, coś nieskończenie mglistego.

Wreszcie wyszedłem, dręczony pragnieniem. Bo niepohamowana skłonność do niezdrowych lektur rodzi proporcjonalną potrzebę świeżego powietrza i napojów chłodzących.

Właśnie wchodziłem do knajpy, kiedy jakiś żebrak podsunął mi kapelusz rzucając jedno z tych zapadających w pamięć spojrzeń, które przewracałyby trony, gdyby duch poruszał materią, a winogrona dojrzewały pod okiem magnetyzera.

Jednocześnie usłyszałem głos szepczący mi coś do ucha; rozpoznałem go natychmiast: był to głos mojego Anioła Stróża, a może Demona Stróża, który wszędzie mi towarzyszy. Skoro Sokrates miał swojego Demona, dlaczego ja miałbym nie mieć swojego Anioła, i dlaczego, jak Sokrates, nie miałbym zostać zaszczycony patentem na wariata podpisanym przez przenikliwego Léluta i roztropnego Baillargera?

Różnica między naszymi Demonami polega na tym, że Demon Sokratesa objawiał mu się, alby zabraniać, ostrzegać i powstrzymywać; mój zaś raczej namawiać, radzić i przekonywać. Biedny Sokrates miał Demona poskramiacza, mój jest wielkim podżegaczem, to Demon czynu, Demon walki.

I właśnie jego głos szeptał: «Ten tylko równy jest drugiemu, kto tego dowiedzie; ten tylko godzien jest wolności, kto potrafi ją zdobyć».

Niezwłocznie rzuciłem się na mojego żebraka. Pierwszym ciosem podbiłem mu oko, które natychmiast zrobiło się wielkie jak śliwka. Wybijając mu dwa zęby złamałem paznokieć, a ponieważ nie czułem się dość silny, żeby starucha szybko wykończyć pięściami – jako że z natury jestem wątły, a z boksem niewiele miałem do czynienia – jedną ręką chwyciłem go za kołnierz surduta, drugą ścisnąłem za gardło i zacząłem energicznie walić jego głową w ,ur. Muszę się przyznać, że przedtem rzutem oka spenetrowałem okolicę i stwierdziłem, że na tym odludnym przedmieściu przez dłuższy czas nie zaskoczy mnie żaden policjant.

Następnie, powaliwszy już słaniającego się sześćdziesięciolatka kopniakiem w grzbiet – na tyle tęgim, że mógł pogruchotać mu żebra – porwałem grubą gałąź, która się akurat nawinęła i zacząłem go tłuc z uporem kucharza rozbijającego twardy befsztyk.

Nagle – o cudzie! O rozkoszny filozofa znajdującego potwierdzenie swojej teorii! – zobaczyłem, że sędziwy kościotrup przekręca się i zrywa na nogi z energią, jakiej bym nigdy nie oczekiwał po tak fantastycznie rozklekotanym gruchocie; i ze spojrzeniem pełnym nienawiści, które zdawało się dobrze wróżyć, zgrzybiały opryszek rzucił się na mnie, podbił mi oboje oczu, złamał cztery zęby i tą samą grubą gałęzią stłukł mnie na kwaśne jabłko. Moją energiczną kuracją przywróciłem mu godność i wigor.

Zacząłem więc gwałtownie tłumaczyć mu na migi, że uważam dyskusję za skończoną; i podnosząc się, z ukontentowaniem sofisty spod Portyku oświadczyłem «Jest mi pan równy! Proszę łaskawie przyjąć połowę mojej sakiewki. I proszę pamiętać, jeśli jest pan prawdziwym filantropem, żeby do swoich kolegów – kiedy poproszą pana o jałmużnę – zastosować teorię, którą miałem nieprzyjemność wypróbować na pańskim grzbiecie.»

Zaklinał się, że zrozumiał moją teorię i skorzysta z mej rady.


XLVIII. Anywhere out of the world – Gdziekolwiek poza świat


Życie to szpital, w którym wszystkich chorych trawi pragnienie zmiany łóżka. Ten chciałby cierpieć koło pieca, a tamte ufa, że wyzdrowieje przy oknie.

Zdaje mi się, że tam, gdzie mnie nie ma, byłbym zawsze szczęśliwy, i sprawa przeprowadzki jest przedmiotem ciągłych dyskusji z moją duszą.

«Powiedz mi duszo, biedna wystygła duszyczko, co myślisz o przenosinach do Lizbony. Powinnaś się tam rozgrzać, ciepło ożywi cię jak jaszczurkę. Miasto leży nad wodą; mówią, że zbudowane jest z marmuru, ludzie mają tam podobno roślinność w takiej nienawiści, że wyrywają każde drzewko. To coś dla ciebie: pejzaż z kamienia i światła i wody odbijającej światło i kamień!»

Dusza nie odpowiada.

«Skoro tak lubisz spoczynek wypełniający wypełniony kontemplacją ruchu, może chciałbyś zamieszkać w Holandii, ojczyźnie błogostanu? W tym kraju, którego podobiznę tak często podziwiałaś w muzeum, znajdziesz chyba jakąś rozrywkę. Co myślisz o Rotterdamie, lubisz przecież las masztów i statki cumujące u podnóża domów?»

Dusza wciąż milczy.

«Może bardziej pociąga cię Batawia? Odnajdziemy tam ducha Europy zespolonego z tropikalnym pięknem.»

Ani słowa. – Chyba moja dusza nie umarła?

«Czyżbyś tak otępiała, że miła jest ci już tylko twoja choroba? Uciekajmy więc do krajów, które są analogią Śmierci. Mam coś dla nas, moja biedna duszyczko! Pakujmy kufry i jedźmy do Torneo. Jedźmy jeszcze dalej, aż na sam kraniec Bałtyku; jak można najdalej od wszelkiego życia; zamieszkajmy na biegunie. Tam ukośne promienie słońca zaledwie maskują Ziemię, a leniwe nawroty światła i nocy zabijają rozmaitość i rodzą monotonię – siostrę nicości. Tam będziemy się pławić bez końca w kąpieli mroku, którą uprzyjemnią zorze polarne, śląc ku nam od czasu do czasu swoje różowe snopy, niby sztuczne ognie puszczane z Piekła!»

I wreszcie moja dusza wybuchła i krzyczy, jakże rozsądnie: «Gdziekolwiek, gdziekolwiek, byle poza ten świat!»