2 stycznia 2011

VII. Błazen i Wenus


Co za cudowny dzień! Ogromny park omdlewa pod palącym okiem słońca, jak młodość pod jarzmem Miłości.

Powszechna ekstaza rzeczy nie wyraża się żadnym dźwiękiem; nawet fontanny jak gdyby usnęły. Jakże odmienna od zabaw człowieka, trwa tutaj bezgłośna orgia.

Wydaje się, że stale narastające światło wydobywa ze wszystkich przedmiotów coraz intensywniejszy blask; że podniecone kwiaty płoną pragnieniem przewyższenia błękitu nieba gwałtownością barw, i że upał, czyniąc zapachy widzialnymi, podnosi je jak opary ku gwieździe dnia.

A przecież, pośrodku powszechnej radości, dostrzegłem istotę strapioną.

U stóp olbrzymiej Wenus jeden z tych fałszywych obłąkańców, tych błaznów z własnej woli, których powinnością jest rozśmieszanie królów, kiedy dręczy ich Nuda albo Wyrzuty Sumienia, śmiesznie i jaskrawo wystrojony, w rogatej czapce z dzwoneczkami, cały wtulony w cokół, podnosi oczy pełne łez ku nieśmiertelnej Bogini.

I jego oczy mówią: – «Jestem ostatnim i najsamotniejszym z ludzi, pozbawionym miłości i przyjaźni, i przez to nędzniejszym od najlichszego zwierzęcia. A przecież ja także potrafię pojąć i odczuć nieśmiertelne Piękno! O, Bogini! Zlituj się nad moim smutkiem i moim szaleństwem.»

Ale nieubłagana Wenus przygląda się czemuś w oddali swoimi marmurowymi oczyma.


1 komentarz:

  1. Piękny wiersz. Bardzo go lubię. Dziękuję, że mogłam się na niego "natknąć" błądząc po Internecie w upalny dzień ;)

    OdpowiedzUsuń