2 stycznia 2011

XXXI. Powołania


W pięknym parku, skąd zapóźnione promienie jesiennego słońca jakby nie chciały jeszcze odchodzić, pod zieleniejącym już niebem, którym złote obłoki płynęły niby wędrowne kontynenty, rozmawiało czworo pięknych dzieci, czterech chłopców znużonych widocznie zabawą.

Jeden mówił: «Wczoraj wzięli mnie do teatru. W ogromnych smutnych pałacach, za którymi widać niebo i morze, śpiewem głosem rozmawiają mężczyźni i kobiety, poważni i też smutni, ale o wiele piękniejsi i o wiele ładni ubrani niż zwyczajni ludzie. Grożą, błagają, rozpaczają i co chwila sięgają dłonią do zatkniętego zapasem sztyletu. Jakie to wszystko piękne! Kobiety są o wiele piękniejsze i o wiele wyższe do tych, które przychodzą do nas do domu, i chociaż ogromnymi zapadłymi oczyma i płonącymi policzkami mrożą krew w żyłach, nie można ich nie lubić. Czuje się strach, chciałoby się rozpłakać, a jednocześnie jest się szczęśliwym... A co najdziwniejsze, chciałoby się być tak samo ubranym, mówić i robić to samo, i mieć taki sam śpiewny głos...»

Drugi z chłopców, który już od paru sekund nie słuchał tyrady kolegi i wbijał dziwnie wzrok w jakiś punkt na niebie, powiedział nagle: «Patrzcie, tam...! Widzicie go? Siedzi na tym samotnym małym obłoku, na tym obłoczki koloru ognia, który powoli odpływa. On też jakby nas patrzył.»

«Kto? Co za on?» zapytali inni.

«Bóg!» padła imponująco pewna odpowiedź. «O, już jest daleko; patrzcie, bo za chwilę zniknie. Pewno wybrał się w podróż, żeby odwiedzić wszystkie kraje. Uważajcie, zaraz przypływanie za tym rzędem drzew prawie na samym horyzoncie... o! a teraz się zniża, tam, za wieżą kościelną... Już go nie widać!» I chłopiec stał się długo zwrócony w tamtą stronę, utkwiwszy oczy błyszczące ekstazą i niewymownym żalem w linii oddzielającej niebo i ziemię.

«Ależ on głupi z tym swoim niewidocznym dla innych Panem Bogiem!» odezwał się trzeci chłopiec, którego cała niewielka postać naznaczona była jakąś szczególną żywością i żywotnością. «Ja wam opowiem, jak mi się zdarzyło coś takiego, co wam się jeszcze nigdy nie zdarzyło, coś dużego ciekawszego niż teatr i obłoki. Kilka dni temu rodzice zebrali mnie w podróż, a ponieważ w gospodzie, gdzie stanęliśmy, nie starczyło łóżek dla wszystkich, zdecydowało, że będę spał w jednym łóżku z moją boną.» - Przybliżył kolegów ku sobie i ciągnął przyciszonym głosem. - «Mówię wam, że jakoś dziwnie robi się człowiekowi, kiedy nie jest sam w łóżku i leży po ciemku koło bony. Kiedy już spała, a ja wciąż nie mogłem usnąć, dla zabawy zacząłem przesuwać dłonią po jej rękach, po ramionach i po szyi. Ramiona i szyję ma o wiele grubsze niż inne kobiety, a jej skóra jest tam taka delikatna, taka delikatna jak papier listowy albo bibułka. Tak mi było rozkosznie, że głaskałbym ją jeszcze długo, gdyby chwycił mnie strach, strach przed jej obudzeniem i jeszcze inny strach, sam nie wiem przed czym. Wtedy wcisnąłem twarz w jej włosy, które jak gęsta grzywa zakrywały całe plecy; daję wam słowo, że pachniały tak przyjemnie, jak teraz kwiaty w parku. Spróbujcie, jak wam się trafi okazja, zrobić to samo, to zobaczycie!»

Młodociany autor tych nadzwyczajnych rewelacji opowiadając wybałuszył oczy, jakby zdumiony tym, czego jeszcze doznawał, a promienie zachodzącego słońca prześlizgując się przez rude sploty potarganej czupryny zapalały mu nad głową siarczaną aureolę namiętności. Łatwo było przewidzieć, że chłopak nie strawi życia na szukaniu Bóstwa w obłokach, ale będzie je często znajdywał gdzie indziej.

Wreszcie zabrał głos czwarty: «Wiecie wszyscy, że w domu nie jest mi wesoło; nikt nie zabiera mnie nigdy do teatru, bo mój opiekun jest za skąpy; Bóg nie przejmuje się mną i moją nudą, ani nie rozpieszcza mnie żadna bona. Często myślę, sobie, że byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ciągle iść prosto przed siebie; wszystkim obojętny iść nie wiedząc dokąd i ciągle oglądać nowe kraje. Nigdy i nigdzie nie jest mi dobrze, i zawsze mi się zdaje, że tam, gdzie mnie nie ma, byłoby mi lepiej. I wiecie, na ostatnim jarmarku w są sąsiedniej wiosce zobaczyłem ludzi, którzy żyją tak, jak ja chciałbym żyć. Żaden z was nie zwrócił na nich uwagi. Było ich trzech; wysocy, prawie czarni i bardzo dumni, chociaż w łachmanach; z twarzy można było wyczytać, że nie potrzebują nikogo. Ich wielkie mroczne oczy całe rozbłysły, kiedy rozpoczęli swoją muzykę; muzykę przedziwną, przy której raz chciało się tańczyć, raz płakać, a czasem tańczyć i płakać jednocześnie; kto by jej słuchał za długo, musiałby chyba oszaleć. Pierwszy, wodząc smyczkiem po skrzypcach, zdawał się opowiadać o swoich troskach, drugi, uderzając skocznym młoteczkiem w struny cymbałów zawieszonych na przerzuconym przez szyję rzemieniu, jakby kpił ze skarg swego towarzysza, a trzeci od czasu do czasu bił z całej siły w miedziane talerze. Tacy byli z siebie zadowoleni, że nie przerwali muzyki dzikusów, chociaż tłum już się rozproszył. W końcu pozbierali grosiwo, zarzucili manatki na plecy i odeszli. A ja, chcąc się dowiedzieć gdzie mieszkają, poszedłem za nimi aż na skraju lasu, i dopiero tam zrozumiałem, że nie mieszkający nigdzie.

Jeden z nich spytał: "Będziemy rozbijać namiot?"

" – Nie. Na honor!" odparł drugi. "W taką piękną noc!"

Trzeci licząc zarobek mówił: "Tutejsi ludzie nie czują muzyki, a kobiety tańczą jak niedźwiedzice. Na szczęście. Na szczęście za niecały miesiąc będziemy w Austrii, tam naród jest przyjemniejszy."

" – Może byłoby lepiej pójść w stronę Hiszpanii; lato już przeszło, uciekajmy zanim zaczną się deszcze; jak już coś moczyć to gardło" odpowiedział mu któryś.

Widzicie, jak dobrze pamiętam. Potem każdy wypił kubek wódki i wszyscy zasnęli z czołem zwróconym ku gwiazdom. Z początku chciałem poprosić, żeby wzięli mnie ze sobą i nauczyli grać na swoich instrumentach; nie ośmieliłem się jednak, pewno dlatego, że zawsze tak trudno zdecydować się na cokolwiek, a poza tym bałem się, że mnie złapią nim zdążę opuścić Francję.»

Z obojętnych min jego trzech kolegów wywnioskowałem, że ten malec już należał do niezrozumianych. Przyjrzałem mu się uważnie; w jego oku i na czole widniała owa niejasna, ale złowieszcza zapowiedź, która zwykle budzi niechęć, a we mnie, nie wiem czemu, obudziła gwałtowną sympatię – na chwilę zawładnęła mną nawet dziwaczna myśl, że mogę mieć brata, o którym nic dotąd nie wiedziałem.

Słońce już zaszło. Nastała uroczysta noc. Chłopcy się rozeszli; każdy, w zupełnej nieświadomości, kierowany okolicznością i przypadkiem, podążył wypełnić swój los, gorszyć najbliższych i piąć się ku sławie albo ku hańbie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz