2 stycznia 2011

XLVII. Panna Skalpel


Kiedy w błyskach gazowych latarni dochodziłem już do granic przedmieścia, poczułem, jak czyjaś ręka wsuwa się miękko pod moje ramię i usłyszałem głos szepczący mi do ucha: «Pan jest lekarzem, prawda?»

Spojrzałem, była to wysoka dziewczyna, krzepka, trochę uróżowana, o szeroko rozwartych oczach i długich włosach, w które wiatr wplatał wstążki kapelusza.

– Nie, nie jestem lekarzem. Proszę mnie puścić.

– Nieprawda, pan jest lekarzem, przecież widzę. Chodźmy do mnie. Będzie pan ze mnie zadowolony, obiecuję!

– Dobrze, dobrze, pójdę do pani, ale kiedy indziej; po lekarzu, u licha!

– Aha! – zawołała wybuchając śmiechem – pan jest lekarzem kawalarzem, znałam też i takich. No, chodźmy.

Pasjami lubię tajemnice, bo zawsze mam nadzieję, że zdołam je rozwikłać. Pozwoliłem się więc prowadzić tej nieoczekiwanej towarzyszce, a raczej nieoczekiwanej zagadce.

Pomijam opis jej nory; można go znaleźć u paru powszechnie znanych starych poetów francuskich. Tylko – szczegół nie dostrzeżony przez Régniera – na ścianach wisiały portrety kilku sławnych doktorów.

Ależ mi błaźnica dogadzała! Ogień na kominku, grzane wino, cygara; podsuwając mi te specjały i także zapalając cygaro, mówiła: «Niech się pan czuje jak u siebie, niech pan się nie krępuje, mój drogi. Przypomni pan sobie tu szpital i młode lata. Masz tobie! Skąd się wzięły te siwe włosy? Nie było ich jeszcze nie tak dawno temu, kiedy pan praktykował w doktora L. Pamiętam, to pan asystował mu przy trudnych operacjach. Ten to lubi ciąć, krajać i urzynać! Pan podawał mu narzędzia, nici i gąbki. – A z jaką dumą mówił po operacji, spoglądając na zegarek: "Pięć minut, moi panowie!" O, ja dostanę się wszędzie! Dobrze ich wszystkich znam.»

Nieco później, mówiąc mi już ty, dziwaczne stworzenie podjęło swoją śpiewkę: «Jesteś lekarzem, prawda, kotku?»

Ten niezrozumiały refren poderwał mnie na nogi. «Nie!» krzyknąłem wściekły.

– Może chirurgiem?

– Nie! nie! Przynajmniej dopóki nie utracę łba! Sakramenckie cyborium od Świętego Alfonsa!

– Zaczekaj – powiedziała – coś ci pokażę.

I wyciągnęła z szafy rulon papierów, które okazały się kolekcją portretów słynnych współczesnych lekarzy, litografowanych przez Maurina, które latami widywało się rozwieszone na Wybrzeżu Woltera.

– Popatrz! poznajesz tego?

– Naturalnie! to X. Zresztą pod spodem jest nazwisko; ale znam go osobiście.

– Byłam pewna. Patrz! To Z, ten, co na wykładach mówią o X-ie: «Potwór, który na twarzy ma wypisaną całą ohydę swojej duszy.» Tylko dlatego, że tamten miał inne zdanie o jakimś ciężkim przypadku. Ale wtedy było z tego śmiechu w Szkole! Pamiętasz? – Patrz, to K, ten, co wydał władzom rebeliantów, których kurował u siebie w szpitalu. Były wtedy rozruchy. Jak to możliwe, żeby taki przystojny mężczyzna był takim tchórzem? – Popatrz, a to W, sławny lekarz angielski; przyłapałam go, jak się kiedyś wybrał do Paryża. Prawda, że wygląda jak panienka?

A kiedy dotknąłem przewiązanej sznurkiem paczki, którą też położyła na stoliku: «Zaczekaj – powiedziała – ci tutaj to doktorzy, a w paczce mam medyków.»

I rozwinęła wachlarzowato plik fotografii przedstawiających znacznie młodsze twarze.

– Jak zobaczymy się znowu, dasz mi swoje zdjęcie, prawda, kochanie+

– Ale powiedz – teraz ja ulegałem swojej manii – dlaczego bierzesz mnie za lekarza?

– Bo jesteś taki miły i dobry dla kobiet!

«Osobliwa logika!» - zauważyłem w duchu.

– Już ja się w tym nie pomylę, za wiele was znałam. Tak strasznie lubią doktorów, że chociaż wcale nie jestem chora, czasami chodzę się im pokazać; tylko po to, żeby sobie na nich popatrzeć. Niektórzy mówią chłodno: «Pani wcale nie jest chora.» Ale są i tacy, co mnie rozumieją, bo ja robię do nich miny.

– A jeśli cię nie rozumieją...?

– Wiadomo! Ponieważ ich niepokoiłam na próżno, zostawiam na kominku dziesięć franków. – Oni wszyscy są tacy dobrzy i delikatni! – U Miłosierdzia odkryłam młodziutkiego medyka, który jest śliczny jak aniołek, a jaki grzeczny! I jaki, biedaczek, pracowity! Dowiedziałam się od kolegów, że jest bez grosza, bo jego rodzice są ubodzy i nie mogą mu pomóc. To mi dodało ducha. Jestem w końcu dość przystojna, choć już nie taka młoda. Powiedziałam: «Przyjdź do mnie, przychodź do mnie często. I niczym się nie krępuj, ja nie potrzebuję pieniędzy.» Domyślasz się chyba, że rozmaitymi sposobami dałam mu to tyko do zrozumienia; nie mogłam powiedzieć mu tego bez ogródek; tak się go bałam upokorzyć, mojego biednego chłopczyka. – Nie wiem, czy mi uwierzysz, ale mam śmieszną zachciankę, do której nie mam mu się odwagi przyznać. – Chciałabym, żeby do mnie przyszedł ze swoim pudłem narzędzi chirurgicznych i w fartuchu, nawet troszkę poplamionym krwią!

Powiedziała to najniewinniej w świecie, tak jak wrażliwy mężczyzna powiedziałby do kochanki aktorki: «Chciałbym, żebyś włożyła kostium, który miałaś w tej swojej świetnej roli».

A ja uparcie nalegałem: «Czy możesz sobie przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach zrodziła się w tobie ta szczególna skłonność?»

Musiałem jej tłumaczyć, o co mi idzie; wreszcie zrozumiała. I wtedy odpowiedziała mi z ogromnym smutkiem, jeśli mnie pamięć nie myli, odwracając przy tym wzrok: «Nie wiem... nie pamiętam».

Co za dziwa człowiek znajduje w wielkim mieście, jeśli umie przechadzać się i patrzeć! Życie roi się od niewinnych potworów. – Boże, Panie mój! Ty, który jesteś Stwórcą i Rządcą, Ty, któryś dał Prawo i Wolność; władco pobłażliwy, Sędzio przebaczający; Ty, w którym są wszystkie racje i przyczyny, i który może po to zbudziłem we mnie pociąg do okropności, aby uzdrowił moją duszę, tak jak ostrzu noża każesz uzdrawiać ciało. Pani, miej litość, miej litość nad obłąkanymi! O, Stwórco! czyż można być potworem w oczach Jednego Jedynego, który wie, po co istnieją potwory, jak powstały i jak mogły nie powstać?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz